Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna polonus.forumoteka.pl
Archiwum b. forum POLONUS (2008-2013). Kontynuacją forum POLONUS jest forum www.konfederat.pl
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Oświadczenie Klubu Konserwatywnego w Łodzi

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna -> SPRAWY BIEŻĄCE
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Sro Gru 03, 2008 7:46 am    Temat postu: Oświadczenie Klubu Konserwatywnego w Łodzi Odpowiedz z cytatem



Cytat:
S p i s r z e c z y


Od autora …………………………………………………………………………………....... 7
Wykład I: Substancjalistyczne i akcydentalistyczne krytyki demokracji ………………....... 11
Wykład II: Tradycjonalistów francuskich krytyka kontraktualizmu ……………………...... 45
Wykład III: Aporie demokracji liberalnej ……………………………………………...….... 73
Wykład IV: Nacjonalitaryzm, czyli demokracja narodowa ………………………...………. 97
Wykład V: Demokracja chrześcijańska a konserwatyści (w świetle nauczania papieskiego) 131
Uwagi końcowe ……………………………………………………………………………. 167
Apendyks I: Charles Maurras, Demokracja: słowo ……………………………………….. 181
Apendyks II: Francisco Elías de Tejada, Demokraci i chrześcijanie: nieprzezwyciężalna sprzeczność ……………………………………………………………………………....... 185
Dzieła cytowane ………………………………………………………………………….... 191
Indeks osobowy ……………………………………………………………………………. 201


Cytat:
Jacek Bartyzel


Śmiertelny bóg Demos

Pięć wykładów o demokracji i jej krytykach





Fijorr Publishing

Warszawa 2008



„I tak powstaje ten wielki Lewiatan, a raczej (mówiąc z większym szacunkiem) ten bóg śmiertelny, któremu pod władztwem Boga Nieśmiertelnego zawdzięczamy nasz pokój i naszą obronę”.

„…ponieważ większość zgodnymi głosami wyznaczyła suwerena, przeto ten, kto się z tym nie zgadzał, teraz musi zgodzić się z resztą, to znaczy: musi zadowolić się tym, że uzna wszelkie działania, które ten będzie wykonywał, albo też zostanie sprawiedliwie zniszczony przez resztę ludzi”.

Thomas Hobbes, Lewiatan, czyli materia, forma
i władza państwa kościelnego i świeckiego,
przeł. Cz. Znamierowski


„Cóż to jest większość? Większość to głupota.
Rozum był zawsze w mniejszości.
[…]
Lecz głosy trzeba ważyć – a nie liczyć.
Państwo, gdzie rządzi większość i głupota,
Prędzej czy później musi upaść”.

Fryderyk Schiller, Dymitr, przeł. W. Lewik


Cytat:

Od autora

W 2002 roku Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne POLWEN opublikowało moją skromną książeczkę, zatytułowaną równie prosto i niepozornie: Demokracja. Myślą przewodnią ujęcia tej tematyki było jej rozważenie w trzech aspektach, z których dwa pierwsze bywają nagminnie mylone a trzeci zazwyczaj jest niedostrzegany lub świadomie przemilczany. Szło tu zatem o niezbędne, jak twierdzę, rozróżnienie pomiędzy: d e m o k r a c j ą jako (jedną z wielu możliwych) formae regiminis, ustrojem politycznym ufundowanym na założeniu, iż źródłem oraz podmiotem władzy zwierzchniej jest lud, rozumiany co do zakresu rozmaicie, lecz zawsze jako zorganizowana zbiorowość obywateli (demos, populus, natio); d e m o k r a t y z m e m, czyli postulującą i uzasadniającą ten typ ustroju oraz powiązaną z egalitaryzmem ideologią społeczno-polityczną; a wreszcie d e m o l a t r i ą, czyli – pospolitym w naszych czasach i ufundowanym na ideologii demokratycznej – bałwochwalstwem Demosu, „świecką religią”, celebrującą swoje rytuały, wyrażające „dogmatyczną” treść demokratycznej mistyki i wiary, której kośćcem są tak zwane prawa człowieka.

Kierując się tymi dystynkcjami rozważałem po kolei: sens symbolu „lud” i koncepcji „ludowładztwa”, kwestię egalitaryzmu, węzłowe momenty historii idei demokratycznej, rozmaite odmiany demokracji (ze szczególnym uwzględnieniem demoliberalizmu), Hayekowskie pojęcie demarchii, problem demokracji chrześcijańskiej oraz dążenia do „demokratyzacji Kościoła”, kończąc uwagami na temat demokratycznej civil religion.

Jak się zdaje, dziełko, o którym mowa, cieszyło się niejakim powodzeniem, o czym świadczy wyczerpanie jego nakładu. Już jednak ogłaszając tę rzecz miałem poczucie, że wiele – i to najzupełniej podstawowych – wątków zostało w niej ujętych nazbyt pobieżnie, inne zaś (jak na przykład koncepcja umowy społecznej jako demokratycznej eksplikacji pochodzenia władzy) zostały zaledwie nazwane. Zarazem, w sukurs mojemu wzrastającemu poczuciu powinności rozwinięcia i uzupełnienia dotychczasowej prezentacji tematu przychodziły systematycznie pewne zewnętrzne okoliczności, od obowiązków dydaktycznych po „zamówienia społeczne”. Wypadkową i plonem obu tych impulsów – wewnętrznego i zewnętrznego – jest właśnie tomik, który otrzymuje Czytelnik. Unikając zbytecznych powtórzeń, lecz odwołując się w razie konieczności do poprzednich wywodów, zamieszczam tu pięć wykładów, poświęconych kolejno: typologii krytyk demokracji, refutacji doktryny umowy społecznej przez konserwatywnych oponentów rewolucji francuskiej, sprzecznościom demokracji liberalnej, wspólnej prehistorii demokracji i egalitarnego nacjonalizmu, pojęciu demokracji chrześcijańskiej w świetle autentycznego nauczania magisterialnego. Dwa z owych wykładów mają zatem charakter bardziej ogólny i przekrojowy, trzy pozostałe traktują o partykularnych postaciach demokracji, zyskujących specyfikę przez dopełniający je przymiotnik: liberalna, narodowa, chrześcijańska. Nadto, w formie apendyksów załączam własne tłumaczenia dwóch krótkich, lecz ważnych i treściwych tekstów klasyków myśli antydemokratycznej: Karola Maurrasa i Franciszka Elíasa de Tejady.

Żywiąc nadzieję niejakiego pożytku z lektury tego tomiku, pozostaje mi poinformować Czytelników, że pierwotna wersja pierwszego z tych wykładów była prezentowana na Międzynarodowej Konferencji Naukowej pt. „Krytycy demokracji”, zorganizowanej 12 grudnia 2006 r. przez Katedrę Historii Myśli Politycznej Instytutu Nauk Społecznych Akademii Podlaskiej w Siedlcach; wykładu drugiego – na Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej pt. „Umowa społeczna i jej krytycy w myśli politycznej i prawnej”, zorganizowanej 20-21 kwietnia 2006 r. przez Katedrę Doktryn Polityczno-Prawnych na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego i Przedstawicielstwo w Polsce Fundacji im. Konrada Adenauera; wykładu trzeciego – na Konferencji Naukowej pt. „Dylematy współczesnego liberalizmu. Liberalizm w życiu społecznym, gospodarce i polityce”, zorganizowanej 5-6 grudnia 2006 r. przez Wyższą Szkołę Gospodarki w Bydgoszczy i Punkt Informacji Europejskiej Europe Direct w Bydgoszczy. W wykładzie czwartym wykorzystałem fragmenty mego artykułu: Na antypodach idei narodowej: nacjonalizm a nacjonalitaryzm, opublikowanego w książce zbiorowej pod redakcją prof. Stefana Stępnia: Ideologie, doktryny i ruchy narodowe. Wybrane problemy (Wydawnictwo UMCS, Lublin 2006), natomiast w wykładzie piątym – artykułu: Niefortunny konkubinat. Historia wzajemnych relacji konserwatyzmu i chrześcijańskiej demokracji, zwięźle opowiedziana, opublikowanego w numerze 3-4/2006 pisma Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego „Pro Fide Rege et Lege”.


Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Nie Sty 25, 2009 1:19 pm, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Pon Gru 08, 2008 7:35 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Konserwatysta w demokratycznym parlamencie

Czy konserwatysta – oczywiście nie jakiś „neokon” czy inna postmodernistyczna atrapa, wymyślona na przykład przez redaktorów snobistycznej „Europy”, tylko ten prawdziwy, który wie, że „demokracja to zło, demokracja to śmierć”, a parlamentaryzm to najgłupsza i najbardziej kosztowna forma rządów – może funkcjonować w demokratycznym parlamencie? Takie pytania, jak wiadomo, zadają sobie (i innym) często szczerze zatroskani ideowcy z naszych środowisk.

Nie są to pytania błahe, nie jest jednak również prawdą, że dobra jest prosta na nie, to znaczy pryncypialnie negatywna, odpowiedź. Przeciwnie: kwestia ta należy do tej sfery decyzji, w których odpowiedź musi być złożona i warunkowa; nie zwykłe „tak” lub „nie”, lecz „być może”, „to zależy”, „pod takimi to a takimi warunkami”. Przede wszystkim jednak musi być ona – jak każde roztropne działanie – ukierunkowana celowo: „czy” jest w tym wypadku jedynie abstrakcją, ćwiczeniem z filozofii moralnej bez praktycznych konsekwencji, tu zaś konieczne jest postawienie pytania: „po co?”, „w jakim celu?”, „jakie zadanie miałbym do wykonania”?, „jaki rezultat spodziewam się osiągnąć podejmując taką decyzję”?

Jeżeli zatrzymać się jeszcze na chwilę przy owych formułowanych czasami „pryncypialnych” zastrzeżeniach przed angażowaniem się w zdradliwe odmęty demokratycznej polityki, to trzeba zaznaczyć, że niekoniecznie są one następstwem jakiegoś eskapizmu czy zgorzkniałego śledziennictwa, lecz przemawia przez nie autentyczna troska o zachowanie ideowego i moralnego „pionu” w warunkach, które jakby sprzysięgły się, żeby takiego konserwatywnego „delikwenta” złamać. To jednak nie jest żaden kontrargument, bo dotyczy on właściwej każdej sfery życia, nie tylko politycznej, i gdyby konserwatysta miał bezwzględnie unikać każdej pokusy, na jaką wystawia go świat, to musiałby po prostu z domu nie wychodzić, a i to nie mógłby czuć się bezpieczny, że złe moce go nie dosięgną, choćby za pośrednictwem telewizji czy Internetu.

Gdyby zatem ryzyko zejścia na złą drogę polegało jedynie na tym, że konserwatywny parlamentarzysta może dać się kupić Mefistofelesom kuszącym do wylania choćby paru kropel libacji przed posągiem bożka Demosa (albo po prostu boginki Diety), to rzecz byłaby tak jawnie naganna, że szkoda czasu na czernienie papieru lub maltretowanie klawiatury i myszki, aby uprawiać tak banalną moralistykę. Pewne obserwacje natomiast, które zawdzięczamy doświadczeniom naszych ideowych kompatriotów, którzy zdecydowali się podjąć takie wyzwanie, pozwalają skonstatować, że niebezpieczeństwo może nadejść z zupełnie innej strony – nieoczekiwanej, jak sądzę, ani przez angażujących się w tę sprawę, ani przez formułujących aprioryczne weto przeciwko temu zaangażowaniu.

Chodzi tu zatem o błąd poznawczy raczej – a w konsekwencji: praktyczny – aniżeli moralny; o błędne rozpoznanie funkcji, jaką w parlamencie winien odgrywać konserwatysta, przy okazji zaś także złe rozpoznanie nadziei i oczekiwań, jakie ewentualnie mogą mieć względem niego jego ideowi komilitoni. Błąd ów polega na pomyleniu zadań i ról, jakie odgrywa się wówczas, kiedy jest się animatorem, mózgiem i przywódcą zwartej siłą przekonań, i nawet swoistego etosu posłannictwa w świecie, grupy ideotwórczej i formacyjnej – niejako „świętego zastępu” rycerzy Graala, z tą, którą trzeba wypełniać, gdy jest się jakby Guliwerem wśród Liliputów, którzy nawet nie rozumieją słów – kluczy, którymi porozumiewają się między sobą i opisują świat „uświadomieni” ideowcy – konserwatyści, a kiedy jednocześnie każde działanie i każde nawet wypowiedziane słowo ma moc kreowania politycznych lub choćby medialnych (co dziś na jedno wychodzi) faites accomplis.

Innymi słowy, jest to pomylenie zadań metapolityki z zadaniami polityki. Naturalnie, dobra polityka, dobra, tak jak my konserwatyści, wierni klasycznej tradycji, ją pojmujemy, jako służbę dobru wspólnemu, musi być ufundowana na metapolityce, jako jej „składzie zasad”, nie jest jednak z nią identyczna, bo stanowi praktyczną aplikację tychże zasad do konkretnych okoliczności czasu i miejsca. Od konserwatysty w parlamencie nie oczekujemy zatem, aby wygłaszał ideowe deklaracje, wykładał konserwatywne pryncypia albo laudacje dla czcigodnych a zapomnianych przodków, aby „ideował”, „moralizował” i prorokował niczym Wernyhora – zwłaszcza, jeżeli miałby to czynić co dwa tygodnie i o tej samej porze. Niestety, przypuszczam, że nawet Szymon Słupnik, musiał po jakimś czasie zobojętnieć przechodniom i stać się dla nich raczej elementem lokalnego folkloru niż wzorem ascezy i wyrzutem. Prawda, może ktoś przypomnieć, że taki Donoso Cortés też pozwolił sobie na tak niecodzienne w parlamencie zachowanie, jak wygłoszenie w czasie debaty budżetowej swojej słynnej, apokaliptycznej w treści i tonie mowy o dramatycznym położeniu zrewolucjonizowanej Europy, narażając się na drwiny kolegów – parlamentarzystów i upominanie przewodniczącego, by nie odbiegał od tematu debaty.

Owszem, ale Donoso zrobił to raz i w starannie wybranym momencie, co dało ostatecznie piorunujące wrażenie; była to swego rodzaju mistrzowska prowokacja, która nie mogła ujść uwadze, właśnie dlatego, że była niecodzienna i w kluczowym dla maszynerii parlamentarnej momencie. Co więcej, zanim się na to zdecydował, dużo wcześniej wyrobił sobie pozycję uznanego lidera ultrakonserwatywnej frakcji w partii moderados, będącej mniej więcej taką samą zbieraniną tych, co „na prawo od lewicy”, jak PiS czy PO w Polsce dzisiaj. Nie sądzę, by Donoso zdecydował się zrobić to samo, gdyby miał zabrać w Kortezach głos przy pustej sali, w „ogonie” parlamentarnego czasu przeznaczonego dla oświadczeń poselskich; wolałby chyba opublikować raczej swoje refleksje w jakiejś broszurze czy periodyku.

Złym doradcą jest także obawa, co sobie o mnie w tej nowej sytuacji pomyślą koledzy, która popycha do działań i wystąpień pozornych, bo obliczonych wyłącznie na udowodnienie im, że pozostało się sobą, że jest się nadal „wiernym idei”. Jeżeli nawet – choć nie sądzę – są pośród akolitów konserwatyzmu integralnego ludzie tak niemądrzy i naprawdę „bujający w obłokach”, którzy by oczekiwali od swojego reprezentanta w sejmie, że przyniesie im na tacy katolicką monarchię legitymistyczną z łaski Bożej, to nie ma żadnego powodu, aby starać się uprzedzająco zaspokajać takie oczekiwania (tym samym zresztą faktycznie oszukiwać naiwnych, a być może i siebie również). Lecz, powtarzam, nie sądzę, aby ktokolwiek tego naprawdę oczekiwał.

Od konserwatysty w sejmie czy w senacie domagamy się czego innego: aby wiedział dobrze po co naprawdę tam jest, to znaczy jaką ma konkretną i realistyczną, więc oczywiście cząstkową, ale zarazem kardynalnie ważną dla dobra publicznego, polityczną agendę i stosowny do jej wypełnienia game plan. Wchodząc do parlamentu (i licząc się przecież z faktem, że ma się określone czasowo skromne ramy do jego realizacji) konserwatysta powinien mieć przemyślaną i hierarchicznie uporządkowaną co do ważności listę spraw, które chciałby popchnąć do przodu, jak również pewne choćby wyobrażenie o tym, jak to zrobić w sytuacji, w której musi coś inicjować zapewne nie raz nawet sam, toteż trzeba wchodzić w jakieś interakcje z innymi ludźmi, negocjować, budować sojusze i koalicje tematyczne. Wiem, nic przyjemnego, przypomnijmy, że Dmowski narzekał na stratę czasu, jaką jest konieczność długiego tłumaczenia różnym ważnym durniom najprostszych spraw, jako na najmniej powabną stronę polityki, lecz jeśli się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b” – albo w to nie wchodzić.

Tu musimy uwzględnić przypadłość, zapewne niestety dość trwałą, polskiej polityki, jaką jest to, że konserwatysta nie ma dziś możliwości wejścia do parlamentu inaczej, jak w bezforemnej zbieraninie jakiejś tam partii „centroprawicowej”, o której „prawicowości”, a nawet elementarnej wiedzy o doktrynach politycznych, nie ma co się rozwodzić. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy jest to akurat partia „wodzowska”, w której niepodobna, bez natychmiastowego wyrzucenia za burtę, tworzyć formalnej czy choćby paraformalnej frakcji stricte konserwatywnej. Ale nawet i tak niesprzyjające okoliczności nie czynią sprawy beznadziejną. Ideowo uformowany polityk ma ten bezcenny atut, że wiedząc czego chce, może przyciągać do siebie ludzi będących często, by tak rzec anima naturaliter conservativa, ale nie potrafiących ani wyartykułować swoich intuicji, ani nie posiadających natury przywódcy.

Nawet w demokratycznej polityce nie ginie przecież psychologiczne prawo natury, które owcom każe instynktownie podążać za psem przewodnikiem; albo, inaczej mówiąc, lud (w tym wypadku „lud sejmowy”, owi posłowie z dalszych rzędów) ma naturę kobiety, która instynktownie poddaje się mężczyźnie silnemu i zuchwałemu, jak pisał Makiawel. Lecz, aby tak się stało, trzeba chcieć i umieć być owym „psem przewodnikiem” czy „zuchwałym mężem”. To znaczy, trzeba być aktywnym i widocznym, i to w miejscach ważnych i w chwilach decydujących, w debatach plenarnych i na komisjach. Historia świata niejeden raz zmieniła swój bieg, tylko dlatego, że w odpowiedniej chwili ktoś, dotąd „nikt”, wskoczył na jakieś zaimprowizowane podium czy beczkę i wygłosił przemówienie – ale kiedy podekscytowany „lud” słuchał, a nie kiedy znudzony już rozszedł się do domów. Ale i to jeszcze nie wystarczy: „lud” (i tak samo każda normalna kobieta) ma jeszcze jedną, zupełnie naturalną i zdrową cechę: chce aby przywódca dawał mu (a kobiecie mężczyzna) poczucie bezpieczeństwa, które weryfikuje jedynie spokojna pewność oparta na zaufaniu, że w chwili niebezpieczeństwa, strachu, grozy, w momentach przełomowych po prostu, „przewodnik” nie zawiedzie, nie ugnie się, nie wycofa rakiem, albo uda, że nie widzi, z której strony pada grad.

„Kontrrewolucji” w kostiumie Don Karlosa czy Bonnie Prince Charlie w scenerii parlamentarnej mównicy na pewno, powtórzmy to raz jeszcze, się nie zrobi; to entourage bodaj jeden z gorszych dla takiej eskapady. Nic po „koniu trojańskim”, który zamiast maskować ukrytych w nim wojowników, jest otwarty i widoczny dla wszystkich jak telebim. Ale tyle jest spraw, które przy każdej ważniejszej ustawie, w każdej kluczowej debacie, ryją okopy codziennego, śmiertelnego zmagania sił ładu z siłami nieładu, albo – powściągając patos – w zależności od tego kto zwycięży, przesuwają choćby o centymetry w jedną lub drugą stronę przestrzeń dobrego lub złego państwa. Żeby już nie przypominać po raz kolejny oczywistości dotyczących konserwatywnej agendy w sferze aksjologii, wspomnijmy kwestię, której palący charakter unaocznił ostatni okres wyniszczającej wszystkich, morderczej cohabitation platformerskiego rządu i pisowskiego prezydenta, czyli ewidentnego partactwa ustawy konstytucyjnej w zakresie ustalenia kompetencji organów państwa do prowadzenia polityki zagranicznej.

Czyż dobrym zadaniem dla konserwatywnego polityka nie byłoby organizowanie grupy nacisku (w parlamencie i poza nim) dążącej do takiej rewizji konstytucji, która jednoznacznie rozstrzygnęłaby tę kwestię, co z kolei bezdyskusyjnie wzmocniłoby państwo polskie, już choćby przez to, że położyłoby kres kompromitującej rywalizacji na oczach świata? Byłby to cel do realizacji z pewnością niełatwy, ale jednak realistyczny, nie skazany z góry na niepowodzenie. Polityk konserwatywny, któremu udałoby się zainicjować taką, pomyślnie uwieńczoną, reformę ustrojową, stać się jej „lokomotywą” w oczach opinii publicznej, miałby pełne prawo z dumą powiedzieć, nawet gdyby nie odnowił swojego mandatu: „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem”.

I wcale to nie oznacza, że konserwatywny polityk musi rezygnować z metapolitycznego „ideowania”; trzeba tylko mieć wyczucie i zdrowe rozeznanie, jakie forum jest odpowiednie do realizacji konkretnych zadań politycznych, a jakie do kreowania (i stymulowania u innych) wielkich wizji. Zamiast wykładać w pięć minut do pustej sali historiozofię za pomocą kilku wątpliwych metafor, za które potem przyjdzie się kajać przed chłystkami z politpoprawnych mediów, można pisać ważne książki i artykuły, budować konserwatywne think tanks, organizować naukowe konferencje i sympozja (wciągając w to właśnie także owe „owieczki” sejmowe), co przecież w sytuacji pewnych profitów bycia parlamentarzystą stwarza możliwości większego rozmachu i rozgłosu.

Nie jest rzeczą złą uczyć się od przeciwników: ja, na przykład, otrzymuję (nie indywidualnie, lecz z jakiegoś „rozdzielnika”) ciągle zaproszenia na różne tego typu przedsięwzięcia, które organizuje europoseł Platformy Obywatelskiej, p. Bogusław Sonik. Jest to widomy przykład, że nawet jeden, osamotniony w swojej partii poseł może budować trwałą infrastrukturę ideowo-polityczną, obliczoną na lata systematycznego oddziaływania i budowania żywotnej i zdolnej do reagowania siły. Trzeba tylko wiedzieć, czego naprawdę się chce, będąc w polityce. Niestety, ciągle jednak aktualna jest ta gorzka przestroga z Wesela, wypowiadana przez zdrowego, choć nieokrzesanego, syna ludu pod adresem naturalnej elity: „A ja myśle, ze panowie / duza by już mogli mieć, / ino oni nie chcom chcieć!”.
Jacek Bartyzel
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Pią Gru 12, 2008 8:08 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Legitymizm w krzywym zwierciadle tomizmu-kluskizmu

Incipit

Dawno już nie zdarzyło mi się przeczytać czegoś równie niemądrego i przesiąkniętego na wskroś faryzejską obłudą, a przy tym (niezamierzenie) zabawnego, jak artykuł p. Łukasza Kluski Czy legitymizm jest chimerą?1. Jego bojowy ton, kaznodziejskie uniesienie, śmiałość hipotez, oryginalność skojarzeń (którą tłumaczyć można chyba tylko skutkami wchłonięcia oparów „ochrzczonego” siarką wina fantasmagoria, przed którego konsumpcją skądinąd przestrzega), unaocznia słuszność spiżowego prawa Józefa Stalina o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów w budowie socjalizmu. Dotychczas bowiem wydawało się, że do usprawiedliwienia przywłaszczenia sobie przez p. Kluskę nazwy „Organizacja Monarchistów Polskich” oraz tytułu jej prezesa wystarczą argumenty natury finansowej czy jurydycznej. Teraz okazało się, że to za mało i „zarejestrowany prezes” poszedł na całość, demaskując legitymizm jako idealistyczną herezję pysznego rozumu, kompatybilną jakoby i z liberalizmem, i z anarchizmem, i z sedewakantyzmem, i z…. homoseksualizmem [sic!], prowadzącą wprost do ateizmu i wiecznego potępienia; a wszystko to podlane gęsto sosem „tomizmu” stosowanego i nieustannym powoływaniem się na naukę Pana Naszego Jezusa Chrystusa, który jakoby zakwestionował „opinie legitymistów”. Nie ma co: „i śmieszno, i straszno”, jak mówi poeta.

Mógłbym zacząć od pytania niejako prywatnego: jeżeli p. Kluska naprawdę wierzy w to, co powypisywał był o legitymizmie, to dlaczego swego a nie tak odległego czasu zapraszał mnie do Lublina z odczytem publicznym o legitymizmie właśnie? Czyż nie dopuścił się przez to świadomie ciężkiego grzechu promowania przebrzydłej herezji, co więcej zaś – wystawiania niemałej liczby dusz słuchaczy na zainfekowanie tym kacerstwem? Lecz właśnie z tego powodu, między innymi, trudno mi uwierzyć w merytoryczne pobudki jego szarży na legitymizm; no, chyba, że woli uchodzić za osobę zupełnie nierozgarniętą i nieświadomą swoich własnych czynów.

Pan Kluska – jak widać z jego elaboratu – w przysłowiach ludowych gustuje, tedy przypomnimy to, które jak ulał do niego pasuje, że jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera. Za co zaś miałby być ukarany p. Kluska? Otóż właśnie za ów bijący po oczach faryzeizm, który każe mu udawać, że prowadzi jakiś zasadniczy spór ideowy, a nawet teologiczny, podczas gdy naprawdę desperacko usiłuje znaleźć jakiś listek figowy, którym mógłby przykryć niecnotę swojego postępku. Jednakże przeholował stanowczo, bo poirytowany tym, że nie wszyscy konserwatyści zechcieli pogratulować mu udanego coup d’état, poważył się nawet bluźnierczo (w tym kontekście) przywoływać Imię Boże, a tyleż bezczelnie, co bezsensownie, użyć nauki Doktora Anielskiego w funkcji kłonicy do okładania nią na oślep tych, którym wyrządził krzywdę; z tomizmu uczynił więc jakąś służebną ideologię własnego wyrobu – fabrykat ten, ażeby nie bluźnić niechcąco wielkiemu autorowi Sum, tomizmem-kluskizmem przeto będziemy dalej nazywali.

Powstaje wprawdzie wątpliwość czy z uwagi na ilość i rodzaj głupstw wypowiedzianych przez naszego tomistę-kluskistę poważna refutacja jego zarzutów wobec legitymizmu ma w ogóle sens? Otóż ma, nie ze względu na autora – ignoranta, który ostatecznie może się ośmieszać, ile zapragnie, ale przez wzgląd na czytelników jego publicznych wynurzeń, zwłaszcza tych niezbyt wprowadzonych w temat, którzy mogliby powziąć przekonanie, iż jeśli prominentny publicysta monarchistyczny i działacz organizacji, która od zawsze miała legitymizm na swoim sztandarze, wypowiada się tak stanowczo, to być może zaszła tu jakaś zasadnicza rewizja poglądów w samej organizacji, a nowo objawione tezy na temat legitymizmu mają solidne ugruntowanie doktrynalne. Chcielibyśmy zatem ustrzec owe potencjalne ofiary pseudouczoności tomisty-kluskisty przed spożywaniem podawanej przez niego zakalcowatej i podlanej sosem fałszu strawy. Podważając zaś jego głębokie wywody, musimy z konieczności posłużyć się naszym płytkim umysłem, albowiem innego, niestety, nie posiadamy.

Legitymizm a legalizm

Cały ów antylegitymistyczny tour de force jest funta kłaków wart już tylko z jednego, ale najzupełniej zasadniczego dla sprawy powodu: kompletnej ignorancji jego autora w przedmiocie istoty – zarówno teoretycznej, jak historycznej – legitymizmu. Słusznie wprawdzie zwraca on uwagę na to, że przyjęcie przez rozum ludzki jakiegoś ewidentnego błędu jako pierwszej zasady musi skutkować popadnięciem w nierozwiązywalne aporie w dalszym rozumowaniu. Słusznie – tyle że sam zademonstrował na własnym przykładzie prawdziwość tego założenia. Jego pierwszym błędem kardynalnym jest albowiem pomylenie legitymizmu (prawowitości) z legalizmem (legalnością). Pomylenie to polega na ich permanentnej identyfikacji, co do czego nie ma mowy o nieuwadze czy roztargnieniu: autor wielokrotnie w swoim tekście traktuje oba te atrybuty władzy jako równoważniki, stosując je zamiennie. Błąd ten mści się tym, że autor popada w to, co pospolicie nazywa się donkiszoterią: zaciekle walczy z wrogiem nieistniejącym i urojonym przez jego wyobraźnię, przypisując mu właściwości (poglądy, intencje, działania), których ten nie posiada w najmniejszym stopniu. Wyjątkowo jaskrawym przykładem tego pomieszania jest zdanie, w którym autor pyta retorycznie: „co skłania nas do podważania prawowitości nielegitymistycznej [podkr. moje – J.B.] władzy współczesnej?”. Jeśliby rozumiał to proste znaczenie słów, że „nielegitymistyczna” równa się „nieprawowita”, to zdałby sobie sprawę, że fraza: „prawowitość nieprawowita” jest nonsensem możliwym do usłyszenia głównie u pacjentów zakładów psychiatrycznych, do których sam tak uprzejmie kieruje legitymistów.

„Prezes zarejestrowany” legalnej acz nieprawowitej OMP cieszy się uznaniem prezesa Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, dr. Adama Wielomskiego, i, jak się zdaje, sam chętnie czerpie z jego dorobku. Szkoda zatem, że nie przestudiował uważnie i nie wyciągnął żadnych wniosków z przytaczanego w książce A. Wielomskiego o tradycjonalizmie francuskim2 fundamentalnego rozróżnienia mistrza legitymizmu francuskiego, Louisa wicehr. de Bonalda (1754-1840), pomiędzy „prawowitością” (légitimité) a „legalnością” (légalité). „Wszystko, co jest prawowite – powiada de Bonald – jest boskie”, podczas gdy porządek tworzony przez człowieka ignorującego prawo Boże, może być co najwyżej zgodny z prawem, „legalny”. Dlatego też jedne konstytucje (resp. ustroje, państwa) będą legitymowalne, prawowite, inne zaś tylko legalne, uchwalone zgodnie z obowiązującymi procedurami legislacyjnymi.

Hiszpański z kolei legitymista, znawca prawa rzymskiego, kanonicznego i państwowego, Álvaro d’Ors (1915-2004) zauważa3, że istnieją trzy derywaty od słowa ley (prawo): legitimidad (prawowitość), legalidad (legalność) i lealtad (prawość, lojalność, wierność). W normalnych warunkach te trzy koncepty prawa są sobie współistotne, wyrażając jedynie różne aspekty porządku publicznego; rozdźwięk między nimi pojawia się dopiero wskutek rewolucyjnego nieporządku, który wprowadza sprzeczność pomiędzy ustanawianą przez siebie legalnością a zakwestionowaną i obaloną prawowitością oraz zmusza do wyrzeczenia się lojalności wobec tego, co prawowite. Ta sprzeczność staje się (niestety) normą w nowożytnym, powstałym z rebelii przeciwko prawowitej władzy, państwie oraz we współczesnej, przesiąkniętej pozytywizmem teorii państwa, które przyznaje walor „prawdziwego” prawa jedynie prawom pozytywnym, wykluczając też możliwość sprzeciwiania się im z powodu ich niesprawiedliwości. W konsekwencji tegoż rozróżnienie pomiędzy legalidad a legitimidad zanika, bo pierwsza pochłania drugą, nie chcąc uznać nad sobą innego, wyższego prawa.

Konieczne w tym miejscu jest wprowadzenie kolejnej dystynkcji: pomiędzy władzą rozumianą jako siła przymusu (potestad) a władzą jako upoważnieniem do rządzenia wynikającym z nabycia autorytetu (autoridad). To upoważnienie zachodzi wówczas, kiedy władza (potestad) słucha autorytetu, którego sama nie „posiada”, lecz jest on jej „dany z góry”. Oczywiście, władza ma moc (poder) pozwalającą jej wymusić posłuch dla stanowionych przez siebie praw i podejmowanych decyzji, lecz jeśli jest to prawo niesprawiedliwe (injusto), to „posłuszeństwo władzy ustanowionej – przy założeniu, że jest ona też powszechnie rozpoznana jako siła rządząca (potestad) – nie implikuje akceptowania wszystkich aktów tej siły rządzącej; [w tym znaczeniu – J.B.] uznaje się lub nie osoby {rządzące} i akceptuje się lub nie te akty”4. Jak podkreśla d’Ors, usprawiedliwienie takiego stosunku do władzy legalnej, ale niesprawiedliwej, daje właśnie Kościół, uczący, że prawo (stanowione) nie może być sprzeczne z prawem boskim, i w którego języku – co znamienne – już w starożytności w kościelnej łacinie, jako jedyny właściwy derywat od słowa lex, przyjęto słowo legitimus. Ta tradycja językowa Kościoła dobitnie wyraża przeświadczenie, iż „prawo niesprawiedliwe nie jest prawem”, a zatem także „nie ma domniemania (presunción) posłuszeństwa każdemu prawu”5. Prawowitość to zatem zawsze zgodność z „wyższym” prawem, legalność to jedynie zgodność z prawem ustanowionym przez władzę dysponującą realną siłą, zdolną do wymuszenia posłuchu. „Prawowitość (legitimidad) – stawia kropkę nad i „nadworny teolog” Don Karlosa, ks. kanonik Vicente Manterola (1833-1891) – jest prawem wzniesionym ponad Tronem; to majestat nietykalny, najwyższy wyraz prawa, to swego rodzaju przestrzeń kultu prawa”6.

Jeżeli zatem legitymiści faktycznie odmawiają znamion prawowitości niektórym władzom, to nie znaczy, iżby kontestowali pozytywną legalność każdej władzy ustanowionej; przeciwnie, w zupełnej zgodzie z nakazem ewangelicznym „oddają, co cesarskie” najrozmaitszym piastunom władzy, jaka w danym czasie istnieje. Nie tracę nadziei, że być może poniższy przykład (który zresztą podaje również d’Ors7) pozwoli Panu „prezesowi zarejestrowanemu” pojąć tę różnicę. We współczesnym demokratyczno-liberalnym oraz religijnie agnostycznym państwie polskim, podobnie jak w większości współczesnych państw na świecie, najzupełniej legalny i nazywany małżeństwem jest związek cywilny dwojga osób różnej płci, bez względu na to czy osoby te zawarły małżeństwo kanoniczne, a nawet z zupełną obojętnością prawa cywilnego wobec faktu, iż osoby zawierające kontrakt cywilny pozostają nadal w nierozerwalnym przecież związku sakramentalnym; prawo cywilne ignoruje po prostu skutki cywilnoprawne małżeństwa kościelnego. W praktyce, jak dobrze wiadomo, znaczną część takich związków tworzą pary, w których przynajmniej jedna z osób jest rozwiedziona cywilnie, a była uprzednio zaślubiona komu innemu w obliczu Boga i kapłana; z punktu widzenia prawa kanonicznego (a także moralnego) osoba taka jest przeto bigamist(k)ą i cudzołożnikiem (cudzołożnicą). Jeśli zatem jestem na przykład urzędnikiem państwowym, to nie mogę jednakowoż takim cudzołożnym parom odmówić praw cywilnych, wynikających z faktu zawarcia przez nie owego kontraktu, ponieważ jest on w świetle obowiązującego prawa legalny. Lecz jeśli jestem katolikiem, to żadna siła – fizyczna czy moralna – nie jest władna zmusić mnie do uznania, że taki związek jest prawowitym małżeństwem! Oto cała różnica pomiędzy legalnością a prawowitością; uznanie jednego nie musi, a nawet (w tym i analogicznych wypadkach) nie może, pociągać za sobą uznania drugiego.

Oczywiste tedy, że czy to p. Nicolas Sarkozy, czy to p. Donald Tusk, czy jakikolwiek inny piastun władzy, dzierżący ją na mocy praw stanowionych w danym miejscu i czasie jest jej legalnym podmiotem, i nie znam legitymisty, który by ów fakt (a tym samym nie tylko prawną, lecz i empiryczną realność jej istnienia) kwestionował. Zarzut „nieuznawania” przez legitymistów państwa i „łamania prawa” jest absurdalny, jako że legitymiści starannie dokonują tego właśnie rozróżnienia: pomiędzy legalną władzą jakiegokolwiek państwa, uznawaną jako fakt empiryczny, a władzą prawowitą, która nie zawsze niestety aktualizuje się w politycznej empirii. Gdyby nasz tomista-kluskista zechciał na przykład przestudiować pisma współczesnych legitymistów hiszpańskich (karlistów), to bez trudu mógłby skonstatować, że o konstytucyjnym królu Hiszpanii Janie Karolu I piszą oni zawsze: actual Jefe de Estado, tym samym zatem bez wątpienia uznają fakt tej jego funkcji szefowania (nominalnego tylko zresztą, jak wiadomo) istniejącemu państwu; nigdy natomiast nie napiszą o nim – rezerwując to określenie dla tego, który ma do tego naprawdę prawo – el rey legítimo („król prawowity”). Renowator tradycji szkocko-angielskiego jakobityzmu na przełomie XIX i XX wieku – Melville Henri Massue, markiz de Ruvigny et Raineval (1868-1921) podkreślał, że lojalność legitymistów wobec królowej Wiktorii jest „nieskazitelna” i dziękował Bogu Wszechmogącemu za mądry i godny sposób, w jaki reprezentowała ona przez lata swojego panowania zasadę monarchiczną8. Trudno też o bardziej dobitne podkreślenie uznawania bytu empirycznego i legalności państwa oraz jego władz bez względu na ustrój, niż fakt systematycznego zgłaszania się francuskich książąt krwi do odbycia służby wojskowej w III Republice (czego zresztą Republika im wzbraniała, deportując ich za granicę, gdyż podlegali oni „prawu o wygnaniu”).

Historia legitymizmu unaocznia, że legitymiści wręcz z daleko idącym samozaparciem stawali nawet częstokroć czynnie w obronie legalnej, acz nielegitymowalnej, władzy przed zamachami ze strony różnych „politycznych partyzantów”. Na przykład, to przywódca legitymistów francuskich w okresie II Republiki, Antoine Berryer (1790-1868), przepasany trójkolorową szarfą, bronił Zgromadzenia Narodowego przed zamachem stanu księcia-prezydenta Ludwika Napoleona Bonapartego, aż do konsekwencji w postaci uwięzienia.

Tylko ignorancja mogła też podyktować tomiście-kluskiście następujące zdanie: „To właśnie [czyli obowiązek przestrzegania prawa pozytywnego – J.B.] chciał wytłumaczyć anarchistycznie nastawionym francuskim legitymistom Ojciec Święty Leon XIII w swej encyklice Au milieu de sollicitudes (1892), gdzie nakazał uznać prawowitość władz III Republiki, którą oni bezprzykładnie kontestowali”. Po pierwsze, Leon XIII nie adresował wspomnianej encykliki specjalnie akurat do legitymistów, którzy w owym czasie byli prawie niedostrzegalni, lecz w ogólności do rojalistów, którzy dość gremialnie po śmierci hr. de Chambord od wierności dynastycznej odstąpili, stając się orleanistami; co charakterystyczne, ci monarchiści, którzy papieża usłuchali, i do Republiki się „przyłączyli”, byli właśnie albo (jak Albert hr. de Mun) tymi „fuzjonistami”, którzy wcześniej dokonali pierwszego ralliement do Domu Orleańskiego, albo wręcz – jak Jacques Piou (piou-piou, jak mawiał Maurras) – liberałami. Po drugie, na czym właściwie, zdaniem p. Kluski, polegało „nastawienie anarchistyczne” legitymistów oraz „bezprzykładna kontestacja” Republiki? Czy może podkładali oni bomby, rozkręcali tory kolejowe lub choćby odmawiali płacenia republikańskiemu cezarowi denara? Nie, oni jedynie odmawiali uznania, iż ustrój republikański jest prawowity, a w konsekwencji powstrzymywali się od czynnego udziału w instytucjach politycznych Republiki. Jeśli jednak taka absencja jest równoznaczna z anarchią i jeżeli prezes „Organizacji Monarchistów Polskich” zarejestrowanej w Krajowym Rejestrze Sądowym – p. Kluska „Piou-Piou” posuwa swój legalizm tak daleko, że uważa, iż monarchiści francuscy mieli bezwzględny obowiązek podporządkowania się temu wezwaniu papieża do ralliement do Republiki, to niechże będzie konsekwentny i – na wzór Akcji Liberalno-Ludowej Jacquesa Piou – przemianuje swoje zarejestrowane ugrupowanie na „Organizację Monarchistów i Katolików Liberalnych do Republiki Przyłączonych”. (Byłoby to zresztą jakieś w miarę honorowe wyjście z sytuacji, jaką wytworzył swoją uzurpacją.).

Podwójny sens legitymizmu

Drugim, nie mniej kardynalnym, błędem tomizmu-kluskizmu jest niedostrzeganie wewnętrznej złożoności legitymizmu, który nie sprowadza się do aspektu formalnego (prawowitości dynastycznej), lecz jest również legitymizmem celu władzy, jakim jest dobro wspólne rządzonej społeczności, w obu zaś aspektach także, a nawet przede wszystkim legitymizmem wiary (władca prawowity musi być katolikiem i sprawować swoje rządy w taki sposób, aby przynajmniej nie utrudniać poddanym zbawienia). To rozróżnienie jest właśnie ściśle tomistyczne, co więcej można powiedzieć, że poza tomizmem jest ono niemożliwe do odnalezienia.

Hiszpański karlizm nazywa powyższe rozróżnienie: legitimidad de origen (prawowitość pochodzenia) i legitimidad de ejercicio (prawowitość wykonywania, resp. sprawowania). Najwybitniejszy bodaj karlistowski filozof prawa i polityki, Francisco Elías de Tejada (1917-1978) kładzie nacisk9 na to, że prawowitość pochodzenia jest służebna w stosunku do prawowitości wykonywania, obie zaś prawowitości wzięte łącznie są instrumentem w służbie Tradycji katolickiej i narodowej, a nie na odwrót. Podkreślił to już pierwszy z karlistowskich królów z prawa, Karol V, który po wyszczególnieniu wszystkich swoich tytułów prawnych (títulos legales) do tronu przypieczętował je tytułami politycznymi (títulos políticos), tj. „inkarnacją” Hiszpanii tradycjonalistycznej: linia prawowita dynastii „jest antyliberalna i antyrewolucyjna”, linia uzurpatorska „jest liberalna i rewolucyjna”10. Z tej hierarchii rodzajów prawowitości wynika, że istnieją okoliczności – na przykład rozpasana i uporczywa tyrania, w których posiadacz praw do tronu z tytułu pochodzenia może je utracić, gdyż stał się uzurpatorem prawowitości wykonywania (el usurpador la legitimidad de ejercicio); tego właśnie określenia używa patriarcha karlizmu, Juan Vázquez de Mella (1861-1928), precyzując następująco okoliczności, w których władza prawowita formalnie może stać się nieprawowita (ilegítima): „Jeśli władza jest nabyta zgodnie z prawem pisanym albo ustanowiona za zgodą narodu, będzie posiadała prawowitość pochodzenia; lecz nie będzie ona posiadała prawowitości wykonywania, jeśli nie będzie zgodna z prawem naturalnym, z boskim prawem pozytywnym oraz z prawami i tradycjami fundamentalnymi narodu, nad którym panuje”11. Nie jest to zresztą tylko hipoteza, albowiem na tej podstawie liberalny książę Jan III został pozbawiony przez karlistów sukcesji na rzecz swojego syna Karola VII, a współcześnie książę – socjalista Karol Hugon na rzecz swojego młodszego brata, Sykstusa Henryka.

Dystynkcja pomiędzy prawowitością pochodzenia a prawowitością wykonywania pociąga zatem za sobą ważkie konsekwencje dla nich obu. Jeśli chodzi o tę pierwszą, to oczywistym wymogiem w stosunku do rządzącego jest – jak powiada d’Ors12 – „boska adopcja” jako „dziecka Bożego”, której nie można dostąpić inaczej jak przez sakrament chrztu. Prawowity władca nie może przeto być poza Kościołem, musi partycypować, jako adoptowane dziecię Boże, w kapłańskiej godności Jezusa Chrystusa (resp. w kapłaństwie powszechnym wszystkich chrześcijan, rzecz jasna, a nie w ministerialnym, które wymaga ordynacji sakramentalnej). Tym samym, traci zatem również prawowitość, jeśli z powodu swoich ciężkich grzechów został wyłączony ekskomuniką ze wspólnoty Kościoła.

Z drugiej strony, dystynkcja ta pozwala również doprecyzować pojęcie „uzurpacji”. W prostym znaczeniu manifestuje się ona jako nielegalne dojście do władzy. Lecz w świetle owego rozróżnienia różne mogą być także rodzaje uzurpacji. Inaczej uzurpatorem jest na przykład młodszy brat czy inny krewny w obrębie dynastii, który – jak szekspirowski Klaudiusz – mówiąc słowami Hamleta, „wtrynił się na tron”, naruszając reguły sukcesji, inaczej (obojętnie jaki noszący tytuł: lorda-protektora, prezydenta, cesarza, sekretarza generalnego, albo kolektywny) rewolucjonista, który obalił w ogóle istniejący i uświęcony tradycją porządek, a jeszcze inaczej władca prawowicie dziedziczący tron, lecz srożący się jako tyran, depczący prawo boskie i prawa narodu.

W nieco innej terminologii, lecz z podobnymi konkluzjami, ową dystynkcję dwu legitymizmów rozważają współcześni legitymiści francuscy (bierzemy tu pod lupę ich fundamentalne dzieło zbiorowe: Manifest Legitymistyczny13, w którego opracowanie bez wątpienia największy wkład wniósł Gérard Saclier de la Bâtie [1922-2006]). Powiadają oni, iż w chrześcijańskiej wspólnocie politycznej musimy odkryć podwójny aspekt prawowitości: „prawowitość teologiczną” (une légitimité théologique) i „prawowitość naturalną” (une légitimité naturelle). Pierwsza „implikuje rozpoznanie Jezusa jako Króla, i Ojca Niebieskiego jako zasady wszelkiej władzy. Ten aspekt prawowitości jest objawiony i wyrażony wprost w Biblii przez samego Boga”. Drugi oznacza, iż „instytucją polityczną najbardziej prawowitą (la plus légitime) jest ta, która najlepiej realizuje dobro wspólne. (Św. Tomasz identyfikuje dobro wspólne z harmonijną jednością, zgodą pomiędzy obywatelami.) Poszukiwanie prawowitości naturalnej jest rezultatem obserwacji i studium natury ludzkiej. Stanowi ona wynik różnych okoliczności, jak historia narodu, jego temperament czy jego obyczaje”14. A zatem: „Rozpoznanie Boga jako źródła władzy ustanawia prawowitość teologiczną. Wyznaczenie władzy służącej optymalnie dobru wspólnemu ustanawia prawowitość naturalną”15. Oba te warunki legitymiści rozpoznają jako doskonale spełnione w „konstytucji” dawnej Francji (w prawach fundamentalnych Królestwa). Z jednej strony bowiem, król, poprzez sakrę koronacji i namaszczenia, rozpoznaje w sposób instytucjonalny suwerenność Chrystusa jako prawdziwego Króla Francji oraz prawa Jego Kościoła. Z drugiej strony, konstytucja ta ubezpiecza dobro wspólne, jedność, dzięki jasnym zasadom desygnacji monarchy z urodzenia. W efekcie, wyłączając z wyboru ludzkiego ustanowienie autorytetu publicznego, oszczędza ona narodowi walk frakcyjnych partii chcących dokonać podboju państwa. Przykładem analogicznym jest sam Kościół. Tu papież też rozpoznaje instytucjonalnie suwerenność Boga oraz sądzi i strzeże depozytu wiary (prawowitość teologiczna); zarazem jest desygnowany przez konklawe (prawowitość naturalna).

Taki jest normalny sposób funkcjonowania każdej społeczności chrześcijańskiej: w respektowaniu obu aspektów legitymizmu. Niestety, z powodu przewrotności ludzkiej (la malice des hommes), popychającej do buntu przeciwko obu lub choćby jednemu aspektowi legitymizmu, w świecie nowożytnym i współczesnym doszło do destrukcji wszystkich (tak politycznych, jak eklezjalnych) instytucji społeczeństwa chrześcijańskiego, destrukcji autorytetu i sponiewierania dobra wspólnego. Legitymiści francuscy wskazują, że ów nieład bierze się zawsze z ulegnięcia jednej z dwóch – przeciwstawnych sobie, lecz równie destrukcyjnych – pokus. Pierwsza, nazywana przez nich naturalizmem, poszukuje rozwiązania czysto ludzkiego; uderza zatem w prawowitość teologiczną. Druga, nazywana prowidencjalizmem, zasadza się na wyczekiwaniu bezpośredniej interwencji czysto boskiej; uderza zatem w prawowitość naturalną. Mogę chyba darować sobie szerszy wywód na temat zła naturalizmu, bo mam nadzieję, że przynajmniej ten (teologiczny) aspekt legitymizmu jest nieproblematyczny dla p. Kluski – bądź, co bądź, ortodoksyjnego katolika; wystarczy zauważyć, że ów błąd naturalizmu święci triumfy we wszystkich laicystycznych koncepcjach porządku politycznego, od liberalizmu (chronologicznie) począwszy oraz, że infekuje on tych katolików, którzy idą na mniej czy dalej idące kompromisy z tą laicko-liberalną wizją życia publicznego.

Istotniejsza dla naszego sporu jest kwestia negującego prawowitość naturalną prowidencjalizmu. Postawa przezeń prezentowana – oczekiwania na bezpośrednią interwencję boską w celu zniszczenia zła społecznego i ustanowienia „złotego wieku” – wynika z jego skrajnego pesymizmu antropologicznego, przekonania o zupełnej bezużyteczności ludzkiego działania. Prowidencjalizm ignoruje fakt, że Bóg wyposażył jednak – nawet tego zepsutego przez grzech – człowieka w naturę społeczną, czyli w pewien rodzaj uzdolnienia do organizacji, pozwalającej mu budować społeczność (cité) podporządkowaną realizacji dobra wspólnego. Prowidencjaliści kwestionują jednak ową naturalną naukę polityczną (la science politique), opartą o rozumowe studium natury ludzkiej. W konsekwencji gardzą wszelkimi instytucjami, hierarchiami i autorytetami noszącymi jakikolwiek ślad działalności człowieka. Ten bunt, mimo ich deklarowanej absolutnej wierności wobec autorytetu boskiego – tylko na pozór paradoksalnie – skłania ich w ostateczności nawet do zakwestionowania nie tylko państwa i hierarchii politycznej, ale również Kościoła instytucjonalnego i Jego hierarchii, która przecież – jak widzieliśmy wyżej – posiada także aspekt prawowitości naturalnej. Przykłady prowidencjalizmu są dobrze znane z historii: to średniowieczni „spirytuałowie” i joachimici (uczniowie Joachima de Fiore), oczekujący Trzeciego Królestwa, w którym nie będzie już żadnej władzy, także kościelnej; begardzi i beginki, lollardzi, husyci; od renesansu cały protestantyzm (ale również królobójca Ravaillac, samowładnie uznający, iż konwersja Henryka IV nie ma ważności). Co ciekawe, autorzy Manifestu Legitymistycznego w tym nurcie (prowidencjalizmu) postrzegają także współczesny sedewakantyzm16.
Jak zaś przejawia się ów prowidencjalizm w ścisłym już odniesieniu do kwestii legitymizmu dynastycznego? Aby to sobie uzmysłowić musimy najpierw ustalić jaki aspekt prawowitości wyrażają owe reguły sukcesji17, stanowiące prawa fundamentalne Królestwa Francji: teologicznej czy naturalnej? Oczywiście naturalnej; praw tych nie nadał królestwu Bóg, ani nie ustanowił on Swoją bezpośrednią wolą żadnego z królów. Są to prawa zwyczajowe, kształtujące się stopniowo, jako wyraz mądrości zbiorowej przodków, odkrywanych przez ów rozum narodowy w sytuacjach krytycznych (na przykład wygaśnięcia głównej linii dynastii i zgłoszenia pretensji przez rzekomych spadkobierców) i dopiero wówczas definiowanych w prawie pisanym (Dlatego właśnie Joseph de Maistre, przywoływany przez tomistę-kluskistę ni w pięć ni w dziewięć, wyśmiewał tych, którzy pytają, „w jakiej książce zapisane jest prawo Salickie?” – i odpowiadał: „zostało ono zapisane w sercach Francuzów”). Są one właśnie prawami królestwa, a nie króla (bo, jak mówił św. Tomasz, nie królestwo jest dla króla, lecz król dla królestwa), są jego naturalną konstytucją, instytucją narodową można by powiedzieć; wyrażają podnoszone przez Tomasza (a jeszcze bodaj dobitniej przez hiszpańskich scholastyków z Escuela de Salamanca, jak Francisco de Vitoria OP czy Francisco Suárez SJ) uprawnienie wspólnoty do ustanawiania formy rządu. Dlatego właśnie autor pierwszej spisanej we Francji (około 1420 roku) Statutowej teorii następstwa tronu, Jean de Terra Rubea, po przypomnieniu, że „godności królewskie należą do całego mistycznego ciała państwowego królestwa, podobnie jak godności kościelne należą do Kościoła”, stwierdza (odwołując się do autorytetu Filozofa, czyli Arystotelesa): „Królestwo i wybór władców należą zresztą (…) do ludu (…). Nie wolno zatem królowi zmieniać tego, co postanowiono jako publiczny statut królestwa”18.

Negacja owej prawowitości naturalnej przez prowidencjalistów, przejawia się tedy, jak zauważają legitymiści francuscy, w dwojaki sposób. Po pierwsze, mają oni za nic owe prawa fundamentalne właśnie dlatego, że nie są one per se teologiczne, lecz naturalne. Ponieważ jednocześnie uznają oni biblijną zasadę nihil est potestas nisi a Deo – lecz pojmują ją w sposób (do czego jeszcze wrócimy) równie prostacki (można by rzec „fundamentalistyczny” – w takim znaczeniu jak „ewangelikalni” protestanci traktują opis stworzenia świata w Księdze Rodzaju), jak nasz tomista-kluskista – co prowadzi ich do uznania, że „od Boga” dokładnie w tym samym sensie „pochodzi” każda władza, niezależnie od tego, jaki byłby jej tytuł (formalny czy moralny) do rządzenia, to nie ma dla nich żadnej różnicy pomiędzy władzą Ludwika Świętego, Robespierre’a, Bonapartego, Ludwika Filipa, Gambetty, Pétaina, de Gaulle’a, Mitteranda czy Sarkozy’ego (a gdyby do tego doszło, to również i tow. Thoreza) – każda pochodzi od Boga i każda faktycznie jest… zła, bo ludzka. Po drugie, w imię swojego rygoryzmu teologiczno-moralnego negują oni dynastię prawowitą z powodu grzechów albo choćby zaniedbań w gorliwości religijnej poszczególnych władców: to jest na przykład przypadek typowego prowidencjalisty, ks. H.-F.-R. de La Mennais (1782-1854), który załamany tym, że Ludwik XVIII i Karol X niedostatecznie, jego zdaniem, przykładają się do rekatolicyzacji Francji, porzucił sprawę monarchii i sprawę religii złączył ze sprawą… demokracji.

Jaka jest na to odpowiedź legitymistów? Nie negują oni bynajmniej faktów dotyczących grzeszności monarchów. To prawda, że na przykład Karol VII był pierwszym (i nie jedynym, niestety) królem Francji, który miał oficjalną metresę, więc był jawnym cudzołożnikiem; ale fakt ten nie powstrzymał przecież św. Joanny d’Arc przed uczynieniem wszystkiego, by doprowadzić do jego koronacji i przywrócenia należnego mu królestwa. Warunkiem ocalenia Francji i zbawienia Francuzów nie jest bowiem to, aby na tronie zasiadał zawsze król tak święty, jak Ludwik IX. Do tego trzeba, aby istniała prawowita instytucja monarchiczna, która będzie gwarantować, iż Francja pozostanie katolicka, że prawo Boże będzie normą nadrzędną w duchu praw tego królestwa i w działaniu jego instytucji. „Atakować lub ignorować tę instytucję {czyli negować prawa fundamentalne jej funkcjonowania} jest tedy ciężkim grzechem przeciwko naturze zwierzęcia społecznego, którą Dobry Bóg nam nadał”19 – konkludują legitymiści.

Jeżeli zbierzemy teraz w jedno wszystkie powyższe dystynkcje (pomiędzy legalizmem a legitymizmem oraz rożnymi aspektami legitymizmu), to okaże się, że rzeczywistość ustrojowo-polityczna jest niesłychanie złożona i nie można przykładać do niej jednego strychulca – nawet takiego, który może nawet w dobrej wierze, ale bez dokładnego rozeznania powołuje się na pochodzenie każdej władzy od Boga. Prócz optymalnej sytuacji, która jest normą dobrego porządku, to znaczy jednoczesnej legalności pozytywnej oraz legitymizmu we wszystkich aspektach (pochodzenia, celu i wiary, resp. teologicznego i naturalnego), zachodzącej właśnie w katolickiej monarchii legitymistycznej, jak również poza jej dokładną odwrotnością, czyli całkowicie zepsutej tyranii w każdym znaczeniu, a zatem władzy i nielegalnej, i nielegitymowalnej w jakimkolwiek sensie (jak ateistyczny i ludobójczy komunizm), istnieje jeszcze całkiem spore spectrum możliwości. Może istnieć władza legalna pozytywnie i legitymistyczna formalnie, ale nielegitymistyczna treściowo, jak monarchia, w której władca sprzeniewierza się prawu Bożemu i gwałci sumienia a w konsekwencji też tyranizuje poddanych (jak Henryk VIII Angielski po dokonaniu schizmy). Może istnieć władza legalna pozytywnie, ale nielegitymistyczna i formalnie, i treściowo, walcząca mniej lub bardziej drastycznymi środkami z religią i Kościołem (jak III Republika Francuska czy Republika Meksykańska przez większą część swojej historii). Może istnieć władza legalna pozytywnie, lecz nielegitymistyczna formalnie, ale zachowująca przynajmniej oględność wobec prawa Bożego i szanująca prawa narodu (jak „konserwatywne” republiki), czy nawet uznająca prawo Boże w jakiejś ponadkonfesyjnej wersji „uogólnionego chrześcijaństwa” (jak Stany Zjednoczone). Wreszcie, szczególnie interesujące są dla nas dwa przypadki: władzy posiadającej legalność pozytywną, lecz formalnie nielegitymistycznej (bo republikańskiej), ale wykazującej się legitymizmem wiary, celu i wykonywania (jak katolicka Republika Ekwadoru za prezydentury Gabriela Garcíi Moreno, Nowe Państwo w Portugalii Antónia Salazara czy Republika Irlandzka w jej pierwotnym konstytucyjnym kształcie); oraz – pod pewnym względem odwrotny – przypadek władzy źródłowo nielegalnej (bo powstałej z przewrotu) oraz nie posiadającej legitymizmu formalnego (bo dyktatury biorącej się „znikąd”), lecz powstałej dla przywrócenia „wyższego porządku” i faktycznie usprawiedliwiającej się pełnieniem legitymizmu wiary i celu. Są to oczywiście przypadki kontrrewolucyjnych przewrotów i dyktatur, jak frankistowska Hiszpania lub Chile Pinocheta, ale także wielu nieudanych, lecz równie usprawiedliwionych rozmiarem tyranii prób obalenia istniejącej władzy. Na te przypadki – jako na sytuację, w której mimo nielegalności sposobu dojścia do władzy i samego sprzysiężenia lub powstania, „rebeliant” nie jest „uzurpatorem”, wskazują także aprobatywnie tacy autorzy, jak cytowany już d’Ors czy chilijski tomista Juan Antonio Widow (ur. 1935), który powiada: „Lecz prawowitość powstania (sublevación) zakłada sytuację uprzedniej nieprawowitości (ilegitimidad) władzy, która nie jest zdolna do ustanowienia ładu, ale wykazuje skłonność do ustanowienia porządku sprzecznego z dobrem wspólnym (bien común). Prawowite w ten sposób będą nie tylko powstania w Hiszpanii 1936 roku czy w Chile 1973 roku, ale również w Niemczech w lipcu 1944 roku czy na Węgrzech w październiku 1956 roku”20.

W świetle powyższego zasadne poniekąd byłoby pytanie czy sam legitymizm wiary (teologiczny) i celu (dobra wspólnego) nie wystarczy; być może – powie ktoś – legitymizm pochodzenia (dynastyczny) stanowi niekonieczny przydatek, „ornament” albo li tylko czcigodny zabytek z czasów feudalnych, który miło jest powspominać, ale w czasach informatycznego mass-society stanowi on już tylko – jak by prychnął wzgardliwie tomista-kluskista – „chimerę”? Otóż, taka odpowiedź, że zacytujemy naszego „Bellerofonta” – pogromcę tej „Chimery”, „wydaje się oczywista” tylko dla „płytkich umysłów miłujących się w uproszczeniach”. Pierwszy ważki argument przeciwko tej symplifikacji właściwie już podaliśmy: negacja legitymizmu naturalnego jest błędem prowidencjalizmu przeczącego zdolności (i uprawnieniu stąd wynikającemu) wspólnoty politycznej do konstytuowania się bez interwencji nadprzyrodzonej w instytucje służące dobru wspólnemu i sprawdzone w tej mierze (na co negator tej zasady powołuje się bez zrozumienia sensu cytowanej wypowiedzi de Maistre’a) przez owego „ministra” Boga w departamencie zwierzchności doczesnej, czyli Czas.

Lecz równie mocny jest także inny argument. Wszystkie owe uprawomocnione przez legitymizm wykonywania „pobożne” republiki czy dyktatury nie są w stanie, ze swojej natury, sprostać zasadzie nieprzerwalności i natychmiastowości (instantanéité) sukcesji, tak niesłychanie ważnej dla trwałości dobra wspólnego; o prezydentach i dyktatorach nie da się powiedzieć, że „nie umierają nigdy”. Mają oni zresztą tego świadomość i nawet starają się zapewnić jakąś formę sukcesji – lecz historia pokazuje, że zawsze na próżno. Ład przez nich ustanowiony jest tedy zawsze prowizoryczny i zawsze nietrwały, „wyparowuje” jak eter z butelki natychmiast po ich odejściu. Cóż z tego, że Caudillo Franco starał się naprawdę, aby wybrany przezeń monarcha był „królem katolickim”; i tak Jan Karol wolał zostać „gwarantem demokracji”. Cóż z tego, że prezydent García Moreno oddał Republikę Ekwadoru w opiekę Najświętszego Serca Jezusa, skoro wystarczyło kilka morderczych cięć maczetami masońskich spiskowców, żeby wraz z oddaniem przezeń ducha Bogu po katolickiej republice nie pozostało nic: „uderz w pasterza, a owce się rozproszą…”. Sensem legitymizmu dynastycznego, przypomnijmy raz jeszcze, jest jego subordynacja względem Tradycji katolickiej i tradycji konkretnej wspólnoty dziejowego doświadczenia, czyli tradycji narodowej. Nie wolno z tego wyprowadzać wniosku, iż ta ustrojowa forma chroniąca ową duchową i moralną treść jest drugorzędna czy nieistotna. Forma w państwie, jak w każdym bycie realnym, jest bowiem – powiada Arystoteles – prymarna wobec materii („murów miasta”), ponieważ nadaje państwu kształt, bez czego byłoby ono niezdolną do życia, bezforemną masą. Jak przypomina nasz przyjaciel, prof. Miguel Ayuso, powoływany tu już mistrz hiszpańskiego karlizmu Álvaro d’Ors stosunek legitymistycznej formy do tradycjonalistycznej treści ujmował w następujące porównanie: „Legitymizm tkwi jak korek w butelce, który uniemożliwia ulotnienie się jej politycznych treści {tradycji} i który strzeże (custodia) autentyczności jej zawartości. Tylko kiedy butelka jest zakorkowana, wiemy, że pijemy wino markowe. W przeciwnym razie traktujemy je jako pospolite”21.

Opary klusko-woluntaryzmu

Filozofia polityczna legitymizmu przeto nie tylko, że nie jest w najmniejszym calu sprzeczna z tym, co o polityce nauczał św. Tomasz z Akwinu, ale wręcz wypływa z tomizmu i zawiera się w nim; byłaby właściwie niemożliwa bez dokonanego przez Doktora Anielskiego rozróżnienia pomiędzy – komplementarnymi, lecz odmiennymi – dwoma aspektami prawowitości (teologicznym i naturalnym), tym samym zaś dwoma porządkami, w których zasada legitymistyczna się aktualizuje, tj. natury i łaski.

W świetle tych ustaleń, ogłaszane z całą powagą rewelacje Doktora tomizmu-kluskizmu, jakoby do powstania „chimery sede-legitymizmu z pewnością nie przyczyniły się dzieła Arystotelesa ani św. Tomasza, lecz raczej Kartezjusza, Kanta, Fichtego i Hegla”, są przeto „owocem filozofii idealistycznej”, każą naprawdę poważnie zatroskać się nad stanem jego równowagi tak umysłowej, jak emocjonalnej, bo sprawiają nieodparte wrażenie, iż przed ich napisaniem nie tylko że wypisał sobie do kajeciku na chybił-trafił nazwiska z indeksu jakiegoś podręcznika historii filozofii, ale jeszcze wywaru z jakiegoś trującego blekotu się opił lubo grzybków halucynogennych objadł (nasz Doktor Blekotny sam rozpoczął tę psychiatryczną konwencję prowadzenia sporu, więc niech się teraz nie boczy, że powraca ona do niego jak bumerang). Ateusz, jakobin, szowinista i wizjoner totalitarnego „państwa zamkniętego” Fichte legitymistą! – to odkrycie zasługuje, jeśli nie na habilitację, to co najmniej na doktorat, lecz do obrony chyba tylko w Klubie Pickwicka, w którym pewien dżentelmen chwalił się, że mając za zadanie napisanie eseju o filozofii chińskiej, wziął z Encyclopaedia Britannica hasła: „filozofia” oraz „Chiny” i następnie zgrabnie je połączył. W swojej intelektualnej finezji na miarę Krótkiego kursu WKP(b), „wulgata” tomistyczno-kluskowa przypomina również – metodą dokonywania odkryć naukowych – heurystykę W.I. Lenina, który przystępując do zdemaskowania jakiejś „burżuazyjnej” filozofii miał zwyczaj zaczynać od zdania: „Wszyscy wiedzą, że…” albo „Jak dobrze wiadomo…” – po czym następowała myśl, zrodzona właśnie w genialnym mózgu wodza rewolucji, która nikomu innemu nawet nie przyszłaby do głowy.

Zgodnie ze wskazówkami doświadczonych medyków, z ofiarami podobnych odkryć powinno się postępować nader ostrożnie. Pozostawmy zatem na razie naszego descubridora nowych lądów filozoficznych z przekonaniem, że odkrył prawdziwą genezę legitymizmu, tudzież, że jest bieglejszy w egzegezie tomizmu od Gustave’a Thibona, Michela Villeya, Claude’a Polina, Yvesa-Marie Adeline’a, F. Elíasa de Tejady, Álvara d’Orsa, Rafaela Gambry czy Francisca Canalsa Vidala. Najdelikatniej, jak to możliwe, uprzytomnijmy mu jednak, że demaskując „idealizm” legitymizmu, sam daje liczne dowody subiektywistycznej i woluntarystycznej dezynwoltury, tak znamiennej dla ujęć idealizujących. Oto przykład pierwszy z brzegu. Zdaniem Doktora tomizmu-kluskizmu, różnica pomiędzy „normalnym” katolickim konserwatystą z Francji a „legitymistycznym dziwakiem” (odnajdywanym w zakładzie psychiatrycznym) wygląda następująco; pierwszy miałby deklarować: „rad byłbym widzieć Ludwika XX jako głowę mojego państwa, ale muszę pogodzić się z rzeczywistością, że ster rządów należy dziś do liberałów”, drugi zaś twierdzi jakoby: „Ludwik XX jest głową mojego kraju”. Mniejsza o to, że owa wydumana antyteza jest pospolitym zmyśleniem, bo żaden legitymista niczego takiego nie twierdzi; mniejsza również o to, że jest ona zupełnie nieweryfikowalna z powodu użycia zbyt szerokiego i niepolitycznego określenia „kraj”, wskutek czego niepodobna ustalić czego „głową” miałby właściwie być Ludwik XX. Ważniejsze w tym momencie jest to, że owa domniemana (a raczej urojona) wypowiedź „normalnego” konserwatysty katolickiego z Francji – jak należy rozumieć, spotykająca się z uznaniem p. Kluski – jest właśnie „klinicznym” (jak psychiatria, to psychiatria: tu l’as voulu, Georges Dandin) przykładem subiektywistycznego woluntaryzmu, zwykłego „chciejstwa” – mówiąc po prostu. „Rad” to ja, na przykład, „byłbym”, aby każda królowa była tak urzekająco piękna, jak Monica Bellucci, albo żeby p. Kluska zaniechał pisania głupstw; niestety, zapewne i jedno, i drugie, jest mało prawdopodobne. Legitymizm jest natomiast dokładnym przeciwieństwem wszelkiego „chciejstwa” i marzycielstwa. Monarchia legitymistyczna – jak powiada chyba największy znawca jej historii i jej prawa dynastycznego, prof. Jean Barbey – „to świat prawa obiektywnego, który nie ma w swojej zasadzie niczego «ludzkiego», który wyklucza samowolę. (…) Francja monarchiczna, Francja Starego Porządku jest na wskroś antywoluntarystyczna; ani instalacja króla, ani jego działanie, nie zawierają nawet ułamka subiektywnej woli”22. Francuscy legitymiści nie potrzebują dowiadywać się od „prezesa zarejestrowanego” pewnej walczącej z legitymizmem organizacji z odległego Lublina w Polsce, że głową tego francuskiego państwa, które aktualnie istnieje w formie République Française, jest p. Nicolas Sarkozy. Doskonale o tym wiedzą, jednak fakt ów w niczym nie jest władny zmienić ani znieść tego równie obiektywnego faktu, że podług praw fundamentalnych Royaume de France jego królem z prawa, jako Ludwik XX tego imienia, jest książę Ludwik Andegaweński z dynastii Burbonów, potomek Ludwika Świętego. Po prostu „jest” – nie „pretenduje do niczego” (Je ne pretend à rien, je suis – odpowiedział kiedyś na pytanie czy pretenduje do korony), co nie byłoby jego; to zaś, że owo bycie królem z prawa nie może dziś zaktualizować się w bycie politycznym też nie ma mocy unieważnienia tego (transcendentalnego względem empirycznej rzeczywistości) prawa. Karol VII też nie panował realnie nad większością terytorium swojego królestwa („kraju”, jak woli p. Kluska), podczas gdy rzeczywistym „panem” tego „kraju” był król Anglii, a jednak Joanna d’Arc, choć niepiśmienna i tomizmu nie studiowała (filozofii idealistycznej takoż nie), nie miała wątpliwości kto jest prawowitym królem Francji. Domniemywam, że wobec tak upartego szaleństwa tej prostaczki Doktor kluskizmu-tomizmu z Lublina „rad byłby” ją chyba odesłać tam, gdzie widzieli i widzą ją Voltaire czy reżyser Luc Besson, czyli do „psychuszki”, albo nawet tam, gdzie wysłał ją biskup Cauchon (nomen omen: „świnia”), czyli na stos (tym przecież też grozi legitymistom w swoim doniesieniu)23.

O pochodzeniu władzy od Boga

Bardziej brutalnej operacji dokonać musimy niestety – ze względu na wagę kwestii – na niedorzecznych mniemaniach rzekomego tomisty w przedmiocie rozumienia zasady pochodzenia władzy od Boga. W tym zakresie kompromituje się on już poważnym traktowaniem podsuwanych „chytrze” przez niegodziwców sofizmatów, w rodzaju pytania jego promotora, jak to sam przytacza, „czy władza Leszka Millera (ówczesnego premiera) też pochodzi od Boga?”24. Jeżeli jeszcze z tego potrafił wybrnąć dość sensownie, odpowiadając (po „augustyńsku” – można by powiedzieć), że ten rząd to sprawiedliwa kara za grzechy, to całość jego wywodów świadczy, że nie tylko ma poważne problemy ze zrozumieniem owej zasady, lecz błądząc po omacku ociera się nadto o rzeczywistą herezję, sugerując, że rozmaitym niegodziwcom, od cezarów rzymskich pokroju Tyberiusza czy Nerona począwszy, Pan Bóg udziela władzy w porządku łaski!

Jedną z błędnych przesłanek do takiego wniosku – czyli pomylenie prawowitości z legalnością – już omówiliśmy. Pora wskazać drugą fałszywą przesłankę w rozumowaniu naszego antylegitymisty. Jest nią przekonanie – nie wypowiedziane wprost, ale przenikające cały wywód – o tym, że władza (czyjakolwiek, władcy prawowitego czy nie, godziwego lub nie, w tym momencie nie ma to znaczenia) pochodzi od Boga bezpośrednio, co gdyby było prawdą, rzeczywiście musiałoby prowadzić do konkluzji, że żadnej władzy, nawet najbezecniejszego tyrana, prawomocnie i w niczym przeciwstawić się nie można, bo byłoby to równoznaczne z buntem przeciwko samemu Bogu. Lecz jest to najwierutniejszy fałsz, sprzeczny całkowicie z nauką Kościoła, osobliwie zaś z tym, co głosił Akwinata, a za nim przyjęli w swoim nauczaniu papieże, jak choćby Leon XIII. Wyjąwszy opisany w Biblii (więc należący do historii Objawienia) przypadek, kiedy Bóg nakazał prorokowi Samuelowi namaścić na króla Saula, a potem Dawida, Pan Bóg nikogo nie wyznacza bezpośrednio do sprawowania władzy. Pochodzi ona oczywiście od Niego, ale nie bezpośrednio, lecz pośrednio, w taki sposób, że Bóg wyposażając człowieka w naturę społeczną, czyniąc go animal sociale, wszczepił mu jednocześnie konieczność poddania się władzy, która wszystkimi członkami danej społeczności musi kierować do wspólnego celu. Nikt dobitniej i jaśniej nie napisał o tym, niż św. Tomasz, zwłaszcza w pierwszym rozdziale De regno: „Jeśli więc naturalne jest dla człowieka, że żyje we wspólnocie, to i konieczne jest, by wśród ludzi był ktoś, kto króluje nad wspólnotą. Skoro bowiem jest wielu ludzi, a każdy troszczy się o to, co mu odpowiada, wspólnota rozproszyłaby się w różne strony, gdyby nie było kogoś, kto troszczy się także o to, co należy do dobra całej wspólnoty”25. Należy zatem także powiedzieć, że każda władza pochodzi od Boga w porządku natury, jako konieczny warunek prawa naturalnego pochodzenia boskiego. Żadna władza doczesna (polityczna) sama w sobie nie pochodzi zatem od Boga bezpośrednio, czyli także w porządku łaski. Tylko władza w Kościele – papieża jako namiestnika Chrystusa (vicarius Christi) na ziemi oraz następcy Księcia Apostołów, który od samego Pana Naszego otrzymał władzę „związywania i rozwiązywania”, z upoważnieniem do przekazywania jej drogą sukcesji apostolskiej – jest władzą o takim (bezpośrednim) pochodzeniu od Boga i otrzymaną w porządku łaski.

Czy znaczy to, że władza świecka w tym porządku (łaski) partycypować w ogóle nie może? Owszem może, lecz tylko za pośrednictwem szafarza wszelkich łask Bożych, czyli Kościoła. Władca otrzymuje więc łaskę konieczną do posiadania autorytetu (który jest mu przydany), skłaniającego rządzonych do posłuchu, w sakrze koronacji i namaszczenia, czyniącej z niego niejako – jak mówi tym teologia polityczna monarchii francuskiej – „biskupa zewnętrznego” (l’evêque du dehors), persona mixta o „dwóch ciałach”, z których jedno, fizyczne, nie różni się niczym od ciał innych ludzi, drugie zaś, duchowe, należy jednak nie do niego, lecz do „mistycznego ciała politycznego” (corpus mysticum politicum) rzeczypospolitej (cesarstwa, królestwa czy księstwa). Sakra monarsza jest jednak tylko jakby „inicjałem” tej łaski, gdyż dalsza partycypacja w niej musi być przez rządzącego nieustannie potwierdzana sposobem, w jaki sprawuje swoje rządy, czyli tym, co – jak widzieliśmy – doktryna legitymistyczna wykłada jako prawowitość teologiczną lub prawowitość wykonywania. Władca zatem – jak to znów z niezrównaną ścisłością wykłada Doktor Anielski, zwłaszcza w rozdziale 14 De regno – winien być „naśladowcą Chrystusa” (christomimetes, jak to określano jeszcze w bizantyjskiej teologii politycznej), rozplanowującym rzeczy w swoim królestwie, jak Bóg w świecie, a wówczas można mówić, że: „jak założenie miasta lub królestwa odpowiednio (convenienter) zaczerpnięto z formy założenia świata, tak i pojęcie rządów (gubernationis ratio) [podkr. moje – J.B.] powinno pochodzić od rządów Bożych”26. Władca jest „sekretarzem natury” (danej przez Boga), jak mówi de Bonald, oraz „porucznikiem Boga” (lieutenant de Dieu) na ziemi, poprzez którego królować ma Chrystus. Ostatecznie, i w najbardziej transcendentnym, mistycznym wręcz wymiarze, katolicki władca jest Pawłowym (2 Tes 2, 6-7) to katechon (), „tym, który powstrzymuje” (do czasu) nadejście Antychrysta, poprzedzające Paruzję.

Łaska ta wszelako może być odjęta, jeśli król nie współpracuje z nią i obraca się w swoje przeciwieństwo, czyli w tyrana. Tym bardziej zatem, włączony w porządek łaski żadnym sposobem nie może być władca niechrześcijański. Twierdzić zatem, że Pan Bóg, udziela łask koniecznych do objęcia władzy Tyberiuszowi czy Neronowi jest zupełną niedorzecznością i właściwie blasfemią. Należy w tym miejscu zauważyć, że Chrystusowa nauka o źródle władzy jest w gruncie rzeczy także – w odpowiednim znaczeniu tego słowa – jej desakralizacją, gdyż w ścisłym znaczeniu sakralizacja władzy (zwłaszcza deifikacja władcy) jest stricte pogańska. Najbardziej wymowne pod tym względem jest upomnienie skierowane do Piłata: „nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry” (J 19, 10-11) Oznacza to przecież, że żaden ziemski władca nie jest sam dla siebie źródłem władzy; jest to ograniczenie roszczeń władzy ludzkiej, ukrócenie jej pychy i w ogóle pychy człowieka!

Gdyby „tomistyczno”-kluskową teologię polityczną spróbować umiejscowić na mapie historii doktryn politycznych, to okazałoby się, że jest ona identyczna z powstałą na gruncie schizmy i herezji anglikańskiej teorią «boskiego prawa królów» (divine right of the Kings)27, co więcej, jeszcze przezeń rozszerzoną na wszystkie rodzaje ustrojów i reżimów politycznych, tak, że „boskie prawo” dotyczy również, między innymi, pogańskich cezarów, masońskich dyrygentów francuskiej „Republiki Wielkiego Wschodu” czy genseków partii komunistycznej. Owo rzekome «boskie prawo królów» jest niczym innym, jak konsekwencją schizmy od Rzymu; kiedy przestano uznawać zwierzchność papieża nad Kościołem i papieską (pośrednią) jurysdykcję, ratione peccati, nad władcami świeckimi, a głową „Kościoła” narodowego stał się sam król, to w ślad za ową sui generis „papalizacją” monarchy dość logicznie pojawiła się teoria upodabniająca „króla-papieża” do papieża prawdziwego w tym, co stanowi istotę jego władzy: bezpośredniości jej pochodzenia od Boga. Sir Robert Filmer (1588-1653) zbudował nawet w tym celu analogiczną do sukcesji apostolskiej teorię (zwaną patriarchalną) o nadaniu przez Boga władzy królewskiej praojcu Adamowi, przekazującemu sukcesję patriarchom, a stąd dalej monarchom.

Teorię «boskiego prawa królów», tak „twórczo” rozwiniętą przez lubelskiego „tomistę”, że aż obejmującą Leszka Millera, poddali od razu druzgocącej krytyce hiszpańscy i włoscy neoscholastycy, zwłaszcza Francisco Suárez SJ (1548-1617) i św. Robert kard. Bellarmin (1542-1621). Nie sięgając tu aż tak daleko wstecz, oddajmy raz jeszcze głos współczesnemu spadkobiercy tradycji hiszpańskiej scholastyki, d’Orsowi, który wyjaśnia: „Ta fraza {władza «z łaski Bożej»} nie jest tożsama z potwierdzeniem boskiego charakteru władzy królewskiej, lecz podkreśla jej poddanie się rzeczywistemu respektowaniu suwerenności Jezusa Chrystusa”. Natomiast „protestantyzm, usuwając obecność Boga z życia doczesnego, nie zaczyna wprawdzie od zaprzeczenia boskiego pochodzenia władzy (które uznaje), lecz faworyzuje koncepcję, iż władza doczesna jest ustanowiona z woli Bożej – «Bóg wybiera Króla» – atoli ów wybór nie ma już w sobie żadnej transcendencji, sposób, w jaki Król jest wybierany przez Boga nie oznacza już rządzenia jako boski namiestnik (vicario divino), lecz jego absolutnie wolną wolą: «Bóg ustanawia Króla, lecz Król ustanawia prawo», taka jest formuła absolutyzmu. W ten sposób, pomiędzy Bogiem a obowiązującym prawem stawia się wszechmocna wola (la voluntad omnímoda) Króla. I ów zrodzony z herezji protestanckiej absolutyzm łatwo przekształca się we władzę demokratyczną, która zajmuje miejsce dawnych monarchii, zdecydowanie i całkowicie abstrahując od boskiego pochodzenia władzy, będącej już teraz wolą ubóstwionego ludu, jako substytutu woli Boga”28.

Sprzeczność pomiędzy absolutystyczną adoracją woli królewskiej a legitymistyczną doktryną chrześcijańskiej monarchii tradycyjnej, jak również wspólne źródła woluntaryzmu absolutystycznego i woluntaryzmu demokratycznego, wybornie wyjaśnia także współtwórca tomistycznej Escuela de Barcelona, Francisco Canals (ur. 1922). Absolutyzm – pisze ów autor – „dokonał sekularnej i immanentnej redukcji doktryny katolickiej, wypaczając ją w tezę o boskim prawie królów (el derecho divino de los reyes)”. W kontekście filozoficznym błąd ten daje się wytłumaczyć zrewitalizowanym przez humanizm renesansowy panteizmem, przez co „pojmuje się Państwo jako zstąpienie tego, co boskie, na ziemię. Takie błędy mają charakter idolatryczny, ponieważ przypisują charakter boski rzeczom skończonym”. Demokracja natomiast jest multiplikacją tego samego, co absolutyzm monarchiczny, błędu, ponieważ „mitologia demokratyczna suwerenności ludu buntuje się przeciwko samej idei boskiej zasady jedności, i w sposób najbardziej radykalnie antychrześcijański przeciwstawia się wszystkiemu temu, co nazywa się Bogiem i domaga się czci. Nie jest już tylko idolatrią, lecz antyteizmem”29.

Podsumujmy: legitymizm nie jest doktryną «boskiego prawa królów». Legitymizm jest doktryną boskiego prawa, któremu podlegają wszyscy ludzie łącznie z królami, wszystkie wspólnoty, wszystkie «polityczne ciała mistyczne», którym królowie ci, jako „porucznicy Boga”, mający strzec Jego prawa, przewodzą. Mówiąc w największym skrócie, legitymizm to nic innego jak doktrynalny wyraz na gruncie filozofii i teologii politycznej nauki o Społecznym Królestwie Jezusa Chrystusa; lecz, że nie było wolą Pana Naszego sprawować tę swoją królewską władzę bezpośrednio, aż po czasy ostateczne, kiedy powróci On w chwale, jako „Władca królów ziemi” (Ap 1, 5), „KRÓL KRÓLÓW I PAN PANÓW” (Ap 15, 19), ktoś musi Go do tego czasu zastępować. W porządku duchowym Jego namiestnikiem jest Głowa Kościoła, papież; w porządku spraw doczesnych i w każdej ludzkiej zbiorowości ów boski wikariat sprawować winien przewodnik ustanowiony zgodnie z prawami zwyczajowymi danej społeczności, będącymi wyrazem naturalnego rozumu społecznego, wszczepionego naturze ludzkiej przez Stwórcę.

Absolutyzm, ubóstwiając wolę monarszą, i czyniąc króla zewnętrznym wobec wspólnoty «suwerenem», torował (nieświadomie, lecz cóż z tego) drogę totalnemu, demokratycznemu państwu – Lewiatanowi, w którym wszystkie zatomizowane jednostki są względem siebie jednocześnie ciemiężcą i ciemiężonym. Nicolás Gómez Dávila (wiem, wiem, nie tomista, i legitymista też nie, ale «reakcjonista», którego aparat słuchu na najmniejsze przejawy duchowego trądu nowoczesności był niezrównany) przypomina nam, że „Absolutyzm – intelektualny bądź polityczny – jest śmiertelnym grzechem przeciwko metodzie hierarchicznej. Uzurpowaniem sobie – przez jeden z członów systemu – praw pozostałych członów”30.

Niepodobna zaprzeczyć, że protestancki absolutyzm zdołał w XVII i XVIII wieku zainfekować po trosze także katolickie monarchie, na czele z francuską; nie jest też przypadkiem, że francuski apologeta droit divin des rois, bp Jacques-Benigné Bossuet (1627-1704) był też jednym z promotorów gallikanizmu, a zatem niejako „cichej schizmy” Kościoła francuskiego. Dlatego pogłosy tego absolutyzmu są jeszcze jakoś obecne w pierwszym pokoleniu francuskich legitymistów, na czele z wielkim de Bonaldem. Pierwiastki te ulegają wszelako stopniowemu wyczyszczeniu wraz z systematycznie postępującą ultramontanizacją legitymizmu (tak samo szybko znika zeń, wniesiony przez Chateaubrianda, nalot romantyzmu, będący po prostu akcydensem klimatu kulturowego epoki). Przynajmniej jednak jeden legitymizm – hiszpański karlizm – nigdy nie miał jakiegokolwiek nalotu modernistycznego, z którego musiałby się oczyszczać, bo nigdy nie przeszedł przez fazę absolutystyczną, a zawsze zachował nieprzerwaną ciągłość z tradycją scholastyczną epoki Habsburgów (pozostał „marmurowy w swojej ortodoksji”, jak pisał Elías de Tejada) oraz z tradycją przednowożytnej monarchii tradycyjnej, nigdy nie przyjmując nawet Bodiniańskiej koncepcji suwerenności. W monarchii tradycyjnej, której zasadom wierny pozostaje jedynie legitymizm, król nie jest samowładnym suwerenem (bo to atrybut wyłącznie Boży), lecz najwyższym zwierzchnikiem (supremo superior) ciała politycznego, jego głową (cabeza), pozostającą wszelako zawsze jego cząstką, prymarną wprawdzie, lecz od tego ciała nieoddzielną, „zwieńczeniem” (cúpula) organizmu złożonego z wielu wspólnot „wewnętrznie suwerennych”, od rodziny począwszy a na narodzie skończywszy; „królem w Kortezach” reprezentujących (nie jak w parlamentaryzmie demokratycznym) jednostki, lecz te, uporządkowane hierarchicznie ciała społeczne (cuerpos sociales) – analogicznie w tradycyjnej monarchii francuskiej „królem w radach”, w tradycyjnej monarchii angielskiej „królem w parlamencie”, w tradycyjnym cesarstwie „cesarzem w Sejmie Rzeszy”, w staropolskiej monarchii mixtae wreszcie – królem jako jednym ze stanów sejmujących.

Bałwochwalstwo władzy – każdej spersonifikowanej władzy – zawsze jakoby prawowitej i zawsze będącej wynikiem woli, a nawet łaski Bożej, zalecane przez tomistę-kluskistę jest przeto (nieuświadomionym, miejmy nadzieję) refleksem pogańskiej apoteozy despotów i cezarów, a teoretycznie wyeksplikowanym na gruncie heretyckiej, protestanckiej teorii «boskiego prawa», później jedynie zsekularyzowanej i zdemokratyzowanej. W taki sposób interpretowali zawsze Pawłowe nihil est potestas nisi a Deo jedynie zdeprawowani i przewrotni tyrani oraz faktyczni wrogowie Społecznego Królestwa Naszego Pana.

Coda

Postawmy na koniec raz jeszcze pytanie: po co współczesnym konserwatystom katolickim legitymizm, skoro jego praktyczne implikacje są we współczesnym świecie nie do ziszczenia, tym bardziej w Polsce, w której nie ma nawet niekwestionowanej, prawowitej dynastii?

W gruncie rzeczy odpowiedź na to pytanie jest niesłychanie prosta. Konserwatysta winien być legitymistą po prostu dlatego, że w legitymizmie zawarta jest PRAWDA, autentycznie katolicka filozofia i teologia polityczna, dokładnie odwzorowująca autentycznie nauczanie Kościoła odnośnie do wspólnoty politycznej. A w prawdzie należy trwać, należy ją poznawać, żyć nią i dochowywać jej fidelitas zawsze, bez względu na przyjazne czy nieprzyjazne okoliczności.

Po drugie (co zresztą jest tylko konsekwencją pierwszego), legitymizm jako doktrynalna eksplikacja prawdziwego porządku, źródłowo transcendentnego i ponadczasowego, chroni duszę i umysł konserwatysty przed niemałymi, grożącymi mu we współczesnym Mieście Ruin, niebezpieczeństwami, przede wszystkim zwątpienia i kapitulacji. Przede wszystkim, impregnuje on przed bałwochwalczym kultem tego modernistycznego nowotworu, który rozrósł się niszcząc zdrową tkankę civitas Christiana – nowożytnego, bezosobowego Państwa, „Państwa – Cezara” (État-César) – jak mówił Maurras, które jak żarłoczny Moloch wchłania w swoją przepastną gardziel i trawi w swoim rozdętym żołądku, z zupełną obojętnością, wszystkie nowe formy reżimu: oświecony absolutyzm, konstytucjonalizm i parlamentaryzm, demokrację jakobińską, totalitarne państwo wodzowskie, dyktaturę proletariatu i demokrację ludową, socjalne „państwo opiekuńcze” (i „opiekuńczo-garnizonowe”), demokrację liberalną z jej „miękką” tyranią praw człowieka, a wreszcie i zapewn
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Pon Gru 15, 2008 6:37 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Jacek Bartyzel: "Na pożegnanie portalu konserwatyzm.pl"

Jedynie możliwym i honorowym wyjściem z tej nie dającej się zaakceptować sytuacji jest dla mnie definitywne opuszczenie portalu konserwatyzm.pl. Nie zamierzam już publikować tu czegokolwiek, co niniejszym komunikuję. Jednocześnie pragnę podziękować serdecznie tym wszystkim, którzy już to mnie wspierali, już to nawet polemizując czynili to w sposób merytoryczny i godny.


Dla krótkości swoje pożegnalne słowo przedstawiam w punktach:

1. Niektórzy komentatorzy mojego wystąpienia w obronie legitymizmu rwą z głów włosy jakobym to ja napadł ni z tego ni z owego na p. Łukasza Kluskę. Tym obłudnikom o krótkiej pamięci, strojącym się w piórka delikatnisiów „zniesmaczonych” moim „pastwieniem” się nad p. Kluską, muszę przeto przypomnieć, jak o legitymistach wypowiadał się był p. Kluska w swoim wypracowaniu Czy legitymizm jest chimerą?, na które mój tekst był zareagowaniem. Voilà! (z zachowaniem interpunkcji autora):

- „Dla płytkich umysłów miłujących się w uproszczeniach…”;
- „…wyjąwszy książki pisane w zakładach psychiatrycznych…”;
- „Pół biedy jak nasi legitymiści połamią sobie wskutek tego kończyny dolne (może to ich czegoś nauczy)…”;
- „…podważanie tego jest (…) szaleństwem pysznego umysłu…”;
- „Legitymista podobnie jak liberał nie jest w stanie być konsekwentnym w swoich pierwszych zasadach, gdyż obie ideologie zgodnie prowadzą umysł na śmierć w odmętach fal topiących I zasadę zdrowego rozumu”;
- „Oczywiście, jeśli gdzieś żyje taki legitymista, który uczciwie podążył za wyżej wymienionymi następstwami legitymizmu to najrychlej odnajdziemy go w zakładzie psychiatrycznym”;
- „…legitymistycznego dziwaka…”;
- „…geneza obu doktryn {legitymizmu i anarchizmu} zasadniczo oparta jest na porzuceniu troski o poznanie obiektywnej prawdy więc przyjmuje za ‘prawdę’ radosną twórczość chorej wyobraźni (w zależności od upodobań estetycznych kontestatorów rzeczywistości lub ich gustów alkoholowych, tj. francuski szampan lub tanie wino fantasmagoria wstawia im tylko odpowiednie zmienne do układanki)”;
- „…legitymistycznych aberracji pewnych kręgów monarchistycznych w Polsce…”.

Nie wystarczy? Trzeba jeszcze przetłumaczyć, żeby zrozumieli: „frankista” czy „jotkaeł” – tylko na jaki język? „Filozofujący młotem” p. Kluska, chociaż nie wymieniał mojego (ani niczyjego) nazwiska, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jestem legitymistą; płodził te inwektywy bezpośrednio w kontekście mojego rocznicowego listu gratulacyjnego do prezesa OMP, p. Adriana Nikla, w którym podnosiłem jako zasługę OMP obronę zasad legitymizmu. A zatem, z pełną premedytacją czynu obrażał, wyzywając od szaleńców i pijaków, zarówno mnie, jak i wielu zacnych ludzi – także tych, którzy w obronie zasad legitymizmu oddali w różnych czasach i miejscach życie. Nie tyle nawet „wysyłał” nas do „psychuszki”, co już nas tam po prostu „widział”. A kto sieje wiatr, zbiera burzę – jak słusznie przypomniał p. „atw”.

2. Niezdolnym do czytania ze zrozumieniem trzeba, jak widzę, wyłożyć łopatologicznie pewną oczywistość. Legitymizm nie jest w dzisiejszej empirycznej rzeczywistości żadną propozycją polityczną. Z tego powodu dywagacje p. Andrzeja Witrzyńskiego, rozprawiającego co by tu należało w Polsce zrobić, gdyby „zastosować” w praktyce zasady legitymizmu są tym, co kolokwialnie nazywa się „młóceniem powietrza” albo „biciem piany” – tam, gdzie żadnego jajka do panierki nie rozbijano.

Legitymizm to nienaruszalny rdzeń monarchistycznej, tradycjonalistycznej metapolityki, episteme politike o prawdziwym porządku, odkryta przez rozum prowadzony światłem wiary, niezbywalne dziedzictwo katolickiej filozofii i teologii politycznej, które każdy tradycjonalista powinien nosić w sercu.

Nie wszyscy monarchiści byli i są legitymistami. Lecz dotychczas przeciwko zasadom legitymizmu występowali lub co najmniej je ignorowali jedynie monarchiści liberalni, monarchiści – demokraci, monarchiści – nacjonaliści albo przymykający oko na militaryzację polityki monarchiści popierający autorytarne dyktatury, czyli wszyscy ci, którzy – w mniejszym lub większym stopniu – szli na ustępstwa wobec politycznej modernitas. Ale takie cudactwo, żeby legitymizm, tę jedyną – powtórzmy raz jeszcze – filozofię i teologię polityczną, całkowicie kompatybilną z tomizmem, postponował obelżywie i z Sumą Tomaszową jako maczugą w dłoni tradycjonalista katolicki, nie zdarzyło się jeszcze nigdy i nigdzie. Czyżby chodziło o to, żeby dowieść, że „Polak potrafi” (palnąć każde głupstwo)?

3. Teraz à propos wpisu dr. Adama Wielomskiego – jednego z nielicznych zarzutów merytorycznych, lecz rozczarowujących (u tego autora!) powierzchownością ujęcia. Zaintrygowany powołaniem się na Pojęcie polityki Carla Schmitta dla wsparcia tezy lekceważąco relatywizującej pojęcie legitymizmu, postanowiłem odświeżyć lekturę tego dzieła, lecz po starannym przekartkowaniu nie znalazłem niczego, co by taki sąd uzasadniało. Wiadomo oczywiście, że Schmitt jest autorem tezy o polemiczności pojęć politycznych, lecz nie wyróżnia on pod tym względem specjalnie akurat legitymizmu: w jego rozumieniu każde pojęcie polityczne jest polemiczne, legitymizm (domniemanie) zatem też, ale bynajmniej nie w jakiś szczególny sposób. Wydaje się atoli błędem interpretacyjnym rozumienie polemiczności pojęć politycznych jako (w każdym razie li tylko) użytecznych narzędzi do walki z politycznym wrogiem. Ich „polemiczność” Schmitt definiuje mówiąc, iż „odnoszą się do konkretnej sytuacji przeciwieństwa i pozostają z nią w ścisłym związku” (Pojęcie polityczności, w: Teologia polityczna i inne pisma, przeł. M.A. Cichocki, Kraków 2000, s. 202). Oznacza to – tak przynajmniej ja to rozumiem – że każde pojęcie polityczne ma swój konkretny antonim; w wypadku legitymizmu jest nim z pewnością uzurpacja. Nadto, w wywodach Schmitta nie dostrzegam niczego, co by wykluczało, iżby pojęcia polityczne miały, prócz sytuacyjnego znamiona polemiczności (bez jej uwzględnienia pozostałyby jedynie „niezrozumiałe” – tamże, lecz przecież inteligibilność jakiejś rzeczy jest czymś wtórnym, a nie uprzednim i warunkującym, wobec faktu bytowania), jakąś substancjalną treść. Można to zilustrować na następującym przykładzie:

Dr Wielomski z wielką częstotliwością i upodobaniem posługuje się w swojej publicystyce pojęciem realizmu, zwłaszcza politycznego. Jako że jego publicystyka w ogóle ma charakter nader wojujący (to nie zarzut, lecz konstatacja), to i pojęcie realizmu ma w niej znamiona i funkcję wybitnie polemiczną; rzekłbym nawet, w technicznym języku partytury muzycznej, że owa polemiczność ma skalę nieustająco fortissimo. Czy to jednak oznacza, że w politycznej aksjologii dr. Wielomskiego pojęcie realizmu odgrywa wyłącznie rolę sekatora koszącego tych, których uważa za szkodliwych durniów, a nie ma żadnej substancjalnej treści; że nie łączy się z przekonaniem, iż pewne postawy czy działania polityczne są naprawdę realistyczne, rozumne, roztropne etc.? Trudno mi w to uwierzyć.

Dziwi a nawet zdumiewa mnie również, że autor kilku interesujących tekstów na temat Schmitta zdaje się kompletnie zapominać o niezwykle ważnym u tego autora rozróżnieniu (któremu poświęcił nawet jedną książkę) pomiędzy Legalität a Legitimität. Nie twierdzę wprawdzie, że Schmittiańska Legitimität jest identyczna w treści z doktryną legitymizmu monarchicznego, niemniej jej przeciwstawienie czysto jurydycznej legalności jest bezsprzeczne. Prof. Franciszek Ryszka zwracał uwagę, iż tłumaczenie Legitimität jako „prawomocności” jest nietrafne, albowiem termin ten ma nazbyt proceduralną wymowę, oznaczając „akt niezaczepialny w trybie ustawowych przepisów proceduralnych: sądowych lub administracyjnych” (Carl Schmitt w nauce prawa i polityki XX w., w: Carl Schmitt i współczesna myśl polityczna, pod red. R. Skarzyńskiego, Warszawa 1996, s. 29); jego właściwym znaczeniem jest tedy właśnie „prawowitość” a nie „prawomocność”. „Prawowita” będzie tedy często decyzja polityczna, która stoi w sprzeczności z obowiązującą Legalität, posiadając uzasadnienie w „wyższej” normie, jaką jest egzystencja państwa i jedność narodu. Zrozumiałe tedy, że koncepcja Schmitta (o czym przecież sam dr Wielomski kiedyś pisał) okazała się bardzo atrakcyjna dla hiszpańskich teoretyków jurysprudencji, uzasadniających powstanie przeciwko legalnemu rządowi w 1936 roku; jednym zaś z pierwszych recypientów Schmitta, dającym wszelako jego decyzjonizmowi „związanie metafizyczne”, wyprowadzone z tradycji scholastycznej był nie kto inny, jak właśnie karlista Álvaro d’Ors (zob. tegoż: Bien común y enemigo público, Madrid – Barcelona 2002), na którego szeroko powoływałem się w swoim tekście. Teraz natomiast dr Wielomski co i rusz prezentuje się jako kostyczny legalista.

4. Jeszcze słówko dla zauroczonych (jak niejaki „Max”) Bismarckowską „krwią i żelazem” nieprzyjaciół legitymistycznych „wydumanych bredni”. W 1713 roku najpotężniejszy z władców absolutnych, Ludwik XIV, zatroskany tym, że przeżywszy własnego syna i wnuka zostawia jako jedynego dziedzica tronu trzyletniego prawnuka, wydał ordonans, w którym próbował włączyć do praw sukcesyjnych swoich dwóch potomków pozamałżeńskich. Tymczasem, Parlament Paryski, w którego gestii leżało notyfikowanie wszelkich ustaw i rozporządzeń, odmówił zatwierdzenia tego ordonansu, jako niezgodnego z prawami fundamentalnymi królestwa. Czy wielki Król-Słońce, „mówiące prawo” według teorii absolutystycznych, rozpędził krnąbrnych poddanych albo przynajmniej zignorował ich stanowisko? Oczywiście nie, bo wiedział, że to oni mają rację i bronią zasady, której także królowi nie wolno łamać.

5. Nie mam przesadnych wymagań merytorycznych wobec internautów wpisujących pośpiesznie swoje uwagi pod tekstami; nie wymagam też od nich, aby mnie kochali. Lecz jakieś minimum przyzwoitości, które zabrania ordynarnie lżyć autora, obowiązuje, zwłaszcza w towarzystwie konserwatystów. Nie przedstawiając argumentów merytorycznych, posunięto się nawet do uderzenia w moją Rodzinę. Niepodobna mi także pogodzić się z iście permisywną tolerancją administratorów portalu konserwatyzm.pl dla takiej łobuzerii, przejawiającą się w tym, że nie są natychmiast kasowane wypowiedzi lżące i obelżywe (na marginesie: muszę rozczarować tchórza ukrywającego się pod nickiem „frankista”; nie da się odebrać mi tytułu profesorskiego, z tego prostego powodu, że go nie posiadam; jestem profesorem mianowanym a nie tytularnym).

Jedynie możliwym i honorowym wyjściem z tej nie dającej się zaakceptować sytuacji jest dla mnie definitywne opuszczenie portalu konserwatyzm.pl. Nie zamierzam już publikować tu czegokolwiek, co niniejszym komunikuję. Czynię to ze świadomością, że również i pod tym oświadczeniem ukażą się natychmiast równie ordynarne i podłe komentarze; trudno, nie zamierzam już ich nawet czytać. Jednocześnie pragnę podziękować serdecznie tym wszystkim, którzy już to mnie wspierali, już to nawet polemizując czynili to w sposób merytoryczny i godny.

Skądinąd, od pewnego czasu mam wrażenie, że coraz mniej tu pasuję do rozmaitych dziwnych na konserwatywnym forum gości, w rodzaju herosów walki z IPN, apologetów PRL czy adoratorów moskiewskiego knuta z „Myśli Priwislinskiej”, a sam jestem jedynie tolerowany z racji dziwnej dla mnie samego famy, jakobym dla poniektórych był jakimś „autorytetem”. Jak Wokulski do panny Łęckiej, gdy już przejrzał na oczy, mówię tedy: Farewell, konserwatyzm.pl, farewell!

Jacek Bartyzel


http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/1734/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Nie Sty 25, 2009 1:19 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Oświadczenie
Klubu Konserwatywnego w Łodzi
w związku z dekretem
Ojca Świętego Benedykta XVI
z dnia 21 stycznia Roku Pańskiego 2009


Pragniemy dać wyraz naszej niezmiernej radości z powodu wycofania, decyzją Ojca Świętego, ekskomunik zadeklarowanych przez Kongregację Biskupów 1 lipca 1988 roku w związku z konsekrowaniem czterech biskupów Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X przez śp. abpa Marcela Lefebvre’a oraz śp. bpa Antónia de Castro Mayera.

Składamy nasze korne dziękczynienie Bogu Wszechmogącemu i Sprawiedliwemu za wysłuchanie duchowej Krucjaty 1 700 000 różańców odmówionych na całym świecie w tej właśnie intencji.

Dziękujemy z całego serca Jego Świątobliwości, Ojcu Świętemu Benedyktowi XVI za odważne podjęcie – wbrew wszelkim naciskom ze strony świata, który „we złem leży” – tej decyzji. Vivat Benedictus Magnus!
Przy tej okazji wyrażamy przekonanie, że wszyscy mogą się dziś naocznie przekonać, iż opór – jeśli czysty, pozbawiony pychy i w słusznej sprawie – ma sens; choć co do zasady bowiem każdy rokosz przeciwko prawowitej władzy, tak duchownej jak świeckiej, jest złem, to opór, który nie wykracza poza istotne posłuszeństwo, usprawiedliwia wierność legitymizmowi Tradycji, nawet jeśli zewnętrznie zdaje się on przeczyć legalizmowi (tu: kościelnego prawa pozytywnego), albowiem normą najwyższą owego legitymizmu jest zbawienie dusz.

Pragniemy wierzyć, że dzisiejszy akt mądrości papieskiej zaowocuje nie tylko rychłym uregulowaniem statusu kanonicznego FSSPX w Kościele, ale również przyswajaniem sobie tej samej, co panująca dotąd w wysepkach tzw. tradycjonalizmu na oceanie świata nominalnie katolickiego, postawy niezłomnej wierności depositum fidei, przez wszystkich biskupów, kapłanów i wiernych Kościoła Powszechnego.

Prezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi
Dr hab. Jacek Bartyzel

Łódź, 24 stycznia 2009 r.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Site Admin


Dołączył: 04 Maj 2008
Posty: 9123

PostWysłany: Pią Lut 06, 2009 7:34 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Oświadczenie
Klubu Konserwatywnego w Łodzi
w związku z wystąpieniem sejmowym
WCzc. Posła Dr. Artura Górskiego
i jego reperkusjami


Z najwyższym niepokojem przyjęliśmy informację o interwencji JE Minister Elżbiety Radziszewskiej (pełniącej urząd o wielce dziwacznym celu i nazwie: „pełnomocnika rządu ds. równego statusu prawnego”) w sprawie wystąpienia sejmowego WCzc. Posła Dr. Artura Górskiego, jak również zapowiedź klubu parlamentarnego postkomunistycznego SLD podania Pana Posła z tego samego powodu do Komisji Etyki Poselskiej.
Pragniemy oświadczyć, że o ile poprzednie głośne wystąpienie Pana Posła, dotyczące prezydenta (ówcześnie elekta) USA, Baracka Obamy mogło wzbudzać pewne, zresztą grubo przesadzone w medialnym zgiełku, zastrzeżenia z powodu użycia niefortunnego sformułowania, zgoła niepotrzebnie akcentującego kwestię «rasową», podczas gdy istotą wskazywanego realnego zagrożenia były kwestie moralne, ideowo-polityczne i kondycja cywilizacji chrześcijańskiej – o tyle obecna wypowiedź dotycząca prawdziwej kulturowej plagi, jaką jest nachalna promocja homoseksualnej dewiacji w porządku prawnym, politycznym i obyczajowym, nie tylko że nie zawiera w sobie nic nagannego, ale wręcz zasługuje na najwyższe uznanie i wsparcie.

Wyrażamy przeto w tym miejscu naszą pełną solidarność ze stanowiskiem WCzc. Posła Dr. Artura Górskiego w tej kwestii, w szczególności zaś z zacytowanymi przezeń słowami różnych czcigodnych autorów kościelnych, wyrażających ściśle katolicką doktrynę moralną, jak zwłaszcza papieża św. Piusa X, iż homoseksualizm jest „grzechem wołającym o pomstę do nieba”.

Próbę zamykania ust (a zwłaszcza groźby penalizacji) obrońcom nauki katolickiej i niezmiennych, danych nam od Stwórcy, norm prawa naturalnego, w imię owych w istocie pogardy godnych, bo przesiąkniętych ideologicznym fałszem, «standardów europejskich», uważamy za groźną zapowiedź nowego, tym razem demoliberalnego, totalitaryzmu, któremu należy się przeciwstawiać ze wszystkich sił i wszystkimi środkami.

Przy tej okazji nie możemy nie wyrazić zdumienia i nawet zgorszenia wypowiedzią w związku z tą sprawą, reklamowanego jako „publicysta katolicki”, Ks. Kazimierza Sowy, który dokonał całkowicie niedopuszczalnego i wprost heretyckiego w wydźwięku rozróżnienia pomiędzy „tekstami z przeszłości” (z nauki Kościoła) a „nauką Kościoła z ostatnich lat”, na której jedynie jakoby należałoby „bazować”. Nauka Kościoła w swoich pryncypiach – należy to Księdzu Sowie, niestety, przypomnieć – jest jedna i niezmienna a nie „z przeszłości” lub „z ostatnich lat”; Kościół to nie partia, w której „obowiązującą linią” są uchwały ostatniego zjazdu. „Starszość” zaś danego konkretnego nauczania jest właśnie najpewniejszą rękojmią jego prawdziwości i ortodoksyjności, zgodnie z wiekopomnym sformułowaniem św. Wincentego z Lerynu: „Trzymamy się tego, co wszędzie, co zawsze, co przez wszystkich było wyznawane”, jako że „starożytność nie może być uwiedziona przez żadną kłamliwą nowość”.

Prezes
Klubu Konserwatywnego w Łodzi
Dr hab. Jacek Bartyzel

Łódź, 5 lutego A.D. 2009
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna -> SPRAWY BIEŻĄCE Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum