Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna polonus.forumoteka.pl
Archiwum b. forum POLONUS (2008-2013). Kontynuacją forum POLONUS jest forum www.konfederat.pl
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nasz prywatny "gaz na ulicy" - wspomnienia kombata
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna -> SPRAWY BIEŻĄCE
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Pią Lut 03, 2012 9:42 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

I rok w nowym LO.

Pierwszy rok w IX liceum zaliczyłem na przełomie 79/80 roku czyli przed Sierpniem 80. Nic wtedy nie zapowiadało nadciągającej burzy i wyglądało na to, że ludzie przyzwyczaili się do „drobnych niedogodności życia codziennego”, których usunięcie było tak wielką troską partii. Niestety – im bardziej rządzący starali się je usunąć, zwołując kolejne zjazdy, plena, narady i egzekutywy tym bardziej te problemy rosły i rosły. Jedyny plus był taki, że człowiek się nie przejadał, miał dużo ruchu, (szczególnie gdy stanęły tramwaje albo nie działały windy) więc zasadniczo był zdrowszy i miał lepszą kondycję, co dobrze widać po sukcesach naszych ówczesnych sportowców. Stało się więc w kolejkach, nosiło wodę z pompy (jeśli oczywiście ktoś był na tyle głupi, że nie nabrał jej wanny) lub podziwiało nocne niebo – nawet trudno sobie wyobrazić ile gwiazd widać gdy np. wyłączą prąd w całej dzielnicy. Zaś taki KPN chciał nam to wszystko odebrać. Wprowadzić wolny rynek, przywrócić pamięć o Piłsudskim i Katyniu, wyrzucić wojska radzieckie, a nawet zabronić Rosjanom używania rurociągu „Przyjaźń” i zmusić ich do transportowania ropy i gazu przez Bałtyk. Pamiętam, że gdy o tym czytałem to myślałem, że ten Moczulski jest kompletnym fantastą i, że wcześniej rozjadą nas czołgami niż to się zdarzy.
To oczywiście była „pieśń przyszłości”, bo w owym czasie nie docierała do mnie żadna „bibuła” i nawet nie znałem nikogo do kogo by docierała (a w każdym razie się nie ujawnił). Moje życie toczyło się normalnie. Rwały się stare znajomości z liceum, gdyż prawie cała nasza klasa znalazła się w VII LO, zaś moi najlepsi trafili do techników i zawodówek. Spotykaliśmy się jeszcze przez jakiś czas, tym bardziej, że nowa szkoła to była dla mnie zupełna „terra incognita”. Po pierwsze nie był to mój rejon więc nie chodziłem z tymi ludźmi do podstawówek. Po drugie ja byłem w parafii św. Szczepana a oni oo. misjonarzy. To też, pomijając fakt, iż od II klasy podstawówki nie chodziłem na religię, nie mogłem ich spotkać nawet w kościele. Nie należałem również do harcerstwa więc kolejna ścieżka odpadała.
Także mój kontakt z środowiskami czynnie występującymi przeciwko PRL ograniczał się jedynie do bycia wyjątkowo biernym i opornym odbiorcą. Ponieważ w tym czasie nikt z mojej rodziny nie studiował, to nie było nawet okazji, by otrzeć się np. o SKS czy KOR, chociaż – o czym pisałem powyżej – władza ludowa uważała, że jest zupełnie inaczej.
O nich, a także KPN-ie wiedziałem tylko tyle co napisano w prasie reżymowej lub mówiło się w domu lub na podwórku. Czasem gdzieś na murze pojawił się napis KPN z charakterystyczną „kotwicą” w pośrodku. Chyba tylko raz ktoś włożył nam w drzwi ulotkę o Katyniu, przy czym - przy ówczesnej psychozie - zastanawialiśmy się głównie czy to nie jest jakaś prowokacja. Był to po prostu Orwell w czystym stylu. Wszyscy się bali, choć nikt nie wiedział czego właściwie. Z drugiej strony, każdy nowy dzień przynosił kolejny kawał o Gierku lub Breżniewie. Opowiadano je sobie w pracy, knajpie, szkole, na podwórku – po prostu wszędzie. Jeśli się tylko pamiętało o złotej zasadzie: „Strzeż się ludzi, którzy dla zapamiętania kawału zapisują nazwisko opowiadającego” – było to zajęcie najzupełniej bezpieczne. Zaś wieczorem praktycznie zza każdych drzwi dolatywał charakterystyczny trzask „zagłuszarek”, bo ludzie na potęgę słuchali „Wolnej Europy”, Radia Londyn czy „Głosu Ameryki”. Nawet mój dziadek, który pracował jako księgowy w milicyjnych „Konsumach” i należał do partii chyba z przekonania też wieczorem łapał „Radio Watykan” i pilnie wsłuchiwał się w płynące zeń dźwięki. Gdy go spytałem po co to robi to odpowiedział, że: „Trzeba słuchać co wróg mówi”. Takich jak on było chyba więcej o czym najlepiej świadczy fakt, że jak „wybuchła Solidarność” to ponad milion członków PZPR zapisało się do nowych związków, zaś gdy przyszedł stan wojenny większość z nich wolała oddać legitymacje niż dalej budować socjalizm. Słuchanie nie poszło więc na marne.
Ważny wpływ miała też I Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny. Widok tych tłumów wstrząsnąć musiał każdym – i to władzą chyba bardziej niż nami. A jak ktoś jeszcze miał wątpliwości co do tego czy telewizja kłamie to mógł się przekonać naocznie. Widok garstki ludzi stojących przed papieskim ołtarzem na Błoniach, pokazany TV zamiast milionowego tłumu, który tam się znajdował, był manipulacją tak głupią i bezczelną, że nawet się nie chciało protestować. Tych ludzi trzeba było pop prostu usunąć, ale to nie było takie proste. Więcej – wydawało się niewykonalne. Bo jeszcze w lipcu 1980 r., gdy zaczęły się pierwsze „nieuzasadnione przerwy w pracy” w Świdniku i Lublinie wyglądało na to, że Gierek kolejny raz się wywinie. Ewentualnie, że będzie jak 1970 r. – a tu takie „zdziwko”.

Wiedeń

Tuż przed tym zanim trafiłem do IX LO wyjechałem z mamą do Wiednia. Była to moja druga wizyta za granicą oraz pierwsza w tzw. „Drugim Obszarze Płatniczym” czyli na terenach, gdzie nasze pieniądze nie były nawet warte papieru, na którym je wydrukowano. Oficjalny przelicznik szylinga do złotówki był tak niski, że pewni cwaniacy wymyślili przekręt tak absurdalny, że nawet „Sztos” Lubaszenki wysiada w przedbiegach. Otóż kupowali oni w Polsce szylingi za złotówki, potem wieźli je do Wiednia i tu w banku za te szylingi kupowali... złotówki, zarabiając na tym kilkukrotnie. Następnie wieźli te złotówki do kraju i z powrotem robili to samo.
My oczywiście nie byliśmy aż takimi rekinami biznesu, ale jak wszyscy Polacy mieliśmy coś na handel, bodajże kryształy, które na zachodzie były tak drogie, że opłacało się je szmuglować. Władza Ludowa zresztą o tym wiedziała i nie wolno było wieść przez granicę więcej niż jedną kryształową karafkę na osobę. Coś tam jeszcze mieliśmy, bo na drugi dzień po przyjeździe Mama poszła tam gdzie się chodziło z „towarem” czyli na Mexico Plaz. Ja zaś dostałem małe „kieszonkowe” i podrzucono mnie do Schonbrunnu. Mogę powiedzieć, że już znałem Wiedeń. Poprzedniego dnia, w parę godzin po przyjeździe, znajomi Mamy, do których przyjechaliśmy zabrali nas na wieczorny spacer po wiedeńskim Pierwszym Bezik-u czyli po centrum. Chcąc obejrzeć okładki takich pism, które już dziś są w naszych kioskach (tyle że z reguły u góry i częściowo zakryte), a wtedy ich jeszcze nie było, zagapiłem się i zostałem sam. Zgubiłem się w obcym mieście, choć prawdę powiedziawszy, dla tych widoków - było warto. Kłopot polegał tylko na tym, że nie znałem języka, nie miałem dokumentów, nie pamiętałem do kogo przyjechaliśmy i nie mogłem sobie przypomnieć jak nazywa się to miasteczko pod Wiedniem, w którym mieszkamy. Puściłem się więc pędem przez siebie i zwiedziłem Stolicę Naddunajską w przyśpieszonym tempie. W końcu, gdy dałem sobie „pas” i postanowiłem poszukać polskiej ambasady, dosłownie zderzyłem się z Mamą i jej znajomymi, którzy też mnie szukali. Rozegrały się sceny jak ze łzawej, brazylijskiej, telenoweli i wróciliśmy do Perhtoldsdorfu – bo tak się ta miejscowość nazywała.
Nigdy więcej nie zgubiłem się potem już w żadnym obcym mieście i wyszedłem nawet z nowojorskiego Harlemu, gdzie zapuściłem się przypadkowo oraz z jakiś podejrzanych uliczek w Luksorze, do których wciągnął mnie „usłużny” przewodnik.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Sob Lut 04, 2012 2:11 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Wiedeń porażał czystością, było tu jak... na Zachodzie. I te samochody, które znaliśmy z prospektów. Tu dla młodszych przypomnienie: w okresie PRL młodzież męska miała istną manie wieszania na ścianie zdjęć zachodnich wozów. Mnie też to dopadło, gdzieś w III kl. podstawówki. Wyglądało to tak: każdy miał książeczkę ze zdobywanymi od kolegów adresami zagranicznych biur: Esso, Michelina, Wolvo, BMW, Jaguara, Chevroleta, Mercedesa... itp. Potem adresowało się kopertę i w wkładało kartkę z napisem, że nazywam się tak i tak, jestem z Polski, interesuję się samochodami i proszę o przysłanie prospektów. Kartka ta pierwotnie była chyba po angielsku, niemiecku czy francusku, ale ponieważ przepisywano ja wielokrotnie to w tej wersji, którą ja miałem nie była już chyba w żadnym. Ale mimo to zrozumieli i coś tam przysłali.
Wróćmy jednak do końca lat 70. ubiegłego wieku. W owym czasie w całym Krakowie było np. tylko jedno "Volvo", które prof. Karol Estreicher przywiózł sobie ze Szwecji. Nawet go nie zamykał, bo w końcu kto mógł mu je ukraść i po co ? Chyba tylko, by postawić w garażu i popatrzyć. Na ulicę nie mógł nim wyjechać, bo by go zaraz złapali. Jeśli jednak mimo to co jakiś czas ten samochód znikał, to było wiadomo, że zrobili to milicjanci, którzy chcieli sobie pojeździć szybkim wozem. A jak się już wybawili to odstawiali zatankowany pod dom profesora na Sarnim Uroczysku i mówili, że go znaleźli, ale sprawcy niestety zbiegli. W ogóle wszystkich "markowych" wozów w Małopolsce było mniej niż dziś stoi na parkingu przed moim blokiem. Tu zaś w Wiedniu było ich zatrzęsienie. Mogłem się na nie napatrzyć do woli.
Do tego dochodziły wspaniałe przejścia podziemne pod ulicami, które były tak rozbudowane, iż kiedyś zgubiła się w nich ochrona Chruszczowa. Biedny "gensek" wszedł do przejścia z obstawą a wyszedł sam i błąkał się potem samotny po ulicach Wiednia. Do tego dochodziły sklepy pełne towarów, muzea ze zbiorami, a nawet zwykłe kioski – istne Eldorado. Wszystko to olśniewało przybysza za "żelaznej kurtyny". Ale niestety były też minusy. Gdy np. przyszło mi zjeść zielone jabłuszko pochodzące z RPA czułem wyrzuty sumienia, bo dzięki peerelowskiej propagandzie wiedziałem jak zbrodniczy jest tamtejszy aparheid.

Rok 1980

"O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju ! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju ! ..." - chciałoby się zakrzyknąć za Mickiewiczem. Był to już kolejny zakręt dziejowy, który przeżywałem. Z 1968 właściwie nic nie pamiętam, bo miałem cztery lata. Mieszkaliśmy wtedy na Placu Matejki i z opowiadań rodziny wiem, że przygazowali babcie w kolejce do mięsnego, a ja nie mogłem iść na spacer na Planty, bo toczyły się tam walki i ponoć strasznie się z tego powodu awanturowałem. Rok 1970 pamiętam już bardzo dobrze. Relacje z Wybrzeża w dzienniku TV, przemówienie Gierka, to radosne "No jak - Pomożecie ?". I ten powszechny odzew Pomożemy". Poszedłem wtedy po coś z Ojczulkiem do biura naszej spółdzielni mieszkaniowej. W owym czasie, zgodnie z prastarą sowiecką tradycją, po obu stronach godła państwowego wisiały podobizny ukochanych przywódców. Teraz jednak portret tow. „Wiesława” leżał na podłodze z potłuczoną szybą. Cyrankiewicz jeszcze wisiał, ale krzywo i też miał pękniętą szybę, co było znakiem, że i jego dni są policzone. Tak też się stało, choć utrzymywał się na różnych podrzędnych stanowiskach, aż do czasów „Jaruzela” – to był jednak prawdziwy mistrz jeśli chodzi o utrzymywanie się na powierzchni. Gomułka zaś po 1970 r. definitywnie zatonął, znikł ludziom z oczu i nikt po nim nie płakał.
Rok 1976 - ogłoszenie przez Jaroszewicza podwyżki. Oglądałem to w telewizji. Potem strajki w Radomiu i Ursusie, powstanie KOR, zabójstwo Pyjasa. Godziny spędzone z uchem przy "Radiu Wolna Europa". A teraz jeszcze to: strajki w Świdniku, Lublinie, na Wybrzeżu, w Hucie i... tow. Gierek ląduje w klinice z podejrzeniem zawału. Wszyscy się śmiali, że dzięki temu dowiedzieliśmy się, że w ogóle ma jakieś serce.
Nie pamiętam już kiedy i gdzie te wieści o strajkach do mnie dotarły. Na 1 września musiałem być w szkole, ale co robiłem wcześniej ? Chyba byłem w Olsztynie. W każdym razie coś mi się przypomina, że o "nieuzasadnionych przerwach w pracy" na niektórych wydziałach Huty im. Lenina czytałem już w naszej lokalnej prasie.
Byłem oczywiście całym sercem za "Solidarnością" i wiernie czytałem każdy numer "Gońca Małopolskiego" zapełnionego z reguły tekstami Marii Sierotwińskiej i Lesława Maleszki. Pisali tam też inni. Między in. działaczka KOR, Anna Szwed, która pracowała wówczas z moją ciocią w krakowskim Pałacu Sztuki przy pl. Szczepańskim. Gdy tam wpadałem to często spotykałem ją na prowadzących do biura schodach, gdzie siedziała ze swoimi przyjaciółmi i coś omawiali.
Oprócz przynoszonych przez Tatę gazetek „Solidarności” docierała do mnie także inna „bibuła”, np. KPN-owska, którą kolportowali znajomi ze szkoły. Wydawano zresztą wtedy sporo i wszyscy to gorączkowo czytali, jakby słusznie przewidując, że te opowiadania władzy o „porozumieniu narodowym” są zbyt piękne, by mogły być prawdziwe.
Ja osobiście w nic głębiej się nie angażowałem, ale znajomi działali i to ostro m.in. w Ruchu Odnowy Szkół Średnich czy Związku Młodzieży Demokratycznej. Ta druga formacja była przybudówką do działającego legalnie i mającego reprezentację w sejmie Stronnictwa Demokratycznego. Swoją nazwą nawiązywała do istniejącego tuż po wojnie, a potem reaktywowanego na krótko po 1956 roku, Związku Młodych Demokratów. Władza Ludowa chyba nawet zezwoliła im na legalizację i tolerowała ich działania, by po 13 grudnia zająć się nimi, tak jak i pozostałymi. Działacze ZMD porozchodzili się po jakiś innych strukturach i wzięli się za kolportaż i "zadymy". W naszej szkole było ich kilku, z reguły w niższych klasach.
Ze znanych mi osób w ZMD działała moja koleżanka z podstawówki, Tundike Feli - Węgierka mieszkająca w Polsce. Miała ona o tyle dobrze, że jak coś się działo to przechodziła z mamą na węgierski i mogły sobie przekazać wszystko. Zawsze miała jakąś bibułę do dania, wiadomości do przekazania, no i sama była tak ładna, że przyjemnie z nią było konspirować. Wyemigrowała potem do Kanady.
Chodził z nią, a potem się nawet ożenił, jeden z działaczy z młodszej klasy. Zapomniałem dziś jego nazwiska, ale gość rzeczywiście poświęcał się dla Ojczyzny i spotkałem go na niejednej „zadymie”.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Czw Lut 09, 2012 3:07 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Msza u ss. felicjanek

Pisałem wcześniej, że kiedyś w stanie wojennym brałem udział w dość niezwykłej manifestacji. Zaczęła się ona w kościele ss. felicjanek przy ul. Smoleńsk – miejscu niby w centrum miasta ale jednocześnie dość odludnym i bynajmniej nie kojarzonym z „zadymami”. Do dziś trudno tam po południu spotkać kogokolwiek, bo na tym odcinku po jednej stronie ulicy ciągnie się mur klasztorny, a po drugiej jest najpierw podstawówka, a potem jeden z wydziałów ASP. Nasza manifestacja odbywała się zaś chyba w sobotę, albo w dzień powszedni po południu, bo ulice były praktycznie bezludne i tylko nieliczni gapie przyglądali się ze zdziwieniem naszemu pochodowi. Myślę, że była to „przymiarka” do nowego typu działania – akcji w biały dzień, w środku miasta ale bez obecności SB-cji i ZOMO-wców, co akurat tym razem znakomicie się udało. Władza ludowa ewidentnie się tego dnia zagapiła. Nie tylko nie pojawiły się tzw. „siły porządkowe”, ale nawet SB-cja nie zdążyła porządnie obfotografować uczestników, poza jednym – niestety moim – wyjątkiem. Ale o tym za chwilę.
Z tego co pamiętam zaczęło się od tego, że przedzwoniła do mnie Tundika i poprosiła bym wpadł do niej, bo ma ważną sprawę. Od razu się ubrałem i poleciałem. Nie pamiętam już czy była sama, czy ze swoim chłopakiem, w każdym razie powiedziała, że jest pewien pomysł. Otóż chcą zrobić msze za Ojczyznę, ale taką żeby przy okazji nie zaprosić na nią SB-cji, co jest nieuniknione gdy termin ogłasza w „bibule”. Tym razem będzie inaczej - informujemy się „pocztą pantoflowa”, msza jest u ss. felicjanek i to nie „13”-go czy w jakiejś powszechnie rozpoznawalne święto lecz w normalnym dniu (choć nie wykluczone, że była to data czegoś ważnego – w końcu u nas rocznic bez liku).
Co do pory roku, w której miały miejsce te wydarzenia to musiała to być wczesna wiosna, albo jesień. Pamiętam bowiem, że drzewa nie miały liści, a ja byłem ubrany w swoją charakterystyczną, czarną, zimową kurtkę. Nb. próbowałem o datę tej manifestacji zapytać Tundike, z która nadal utrzymuje kontakt, choć od lat mieszka zagranicą. Niestety – nawet nie przypomniała sobie, że coś takiego w ogóle miało miejsce. Inni moi znajomi też mieli z tym poważne problemy. Pytałem Jacka Torbicza, ale nie pamiętał nic konkretnego, poza tym, że chyba coś takiego było. Może więc któryś z uczestników forum będzie w stanie coś sobie przypomnieć ? Według mnie był to jakiś 1983 – 1984 r., ale równie dobrze mogło się to zdarzyć w 1982 rok.
Tak czy inaczej o oznaczonej porze, chyba to była 16.00 - ale znów głowy nie dam, zjawiłem się na ul. Smoleńsk w kościele ss. felicjanek, gdzie zastałem sporą grupkę moich znajomych oraz ludzi, których znałem z widzenia. Rzeczywiście – oprócz nas i jakiś przypadkowych babć - nie było nikogo, kto by wyglądał na pracownika „resortu”, który przyszedł tu w ramach „działań operacyjnych”. Msza przebiegła sprawnie, a kazanie należało do typu, który moi znajomi z KPN-u określali jako „klerykalne” (czyli w, którym o Bogu mówiło się więcej niż o Ojczyźnie). Gdy nabożeństwo się skończyło wraz z wszystkimi wyszedłem przed kościół. Myślałem, że to już koniec a tu niespodzianka – ręce poszły w górę, palce rozczapierzyły się w literę, o której gen. Jaruzelski mówił, że „nie zaczyna się od niej żadne polskie słowo” i zaczęły się śpiewy. Chyba była to „Rota”, „Mazurek Dąbrowskiego...” lub „Boże coś Polską”. Fajnie - pomyślałem – coś się dzieje, ale jak nas dorwą na tej ulicy i jeszcze zamkną ją z obu końców to nie będzie jak uciec. Milicji jednak nie było. Chłopaki rozwinęli zaś jakiś transparent (albo też tak mi się dziś wydaje), szybko zorganizowali czoło pochodu i ruszyli naprzód, my zaś za nimi. No i zaczęło się. Skandowaliśmy to co zwykle: KPN, NZS, „Solidarność” a przede wszystkim „Chodźcie z nami”. Ludzie zatrzymywali się na ulicach i przyglądali zdziwieni, bo jak wspomniałem nie była to żadna rocznica, a manifestacji nikt nie zapowiadał.

Przejście pod Kurię

Tak doszliśmy do końca ul. Smoleńsk i wydostaliśmy się na otwarta przestrzeń. Tu – pomyślałem - już nas mogą zaatakować, bo jest możliwość ucieczki. Ale milicji nie było. Ruszyliśmy więc dalej. Nie pamiętam, czy pochód szedł jezdnią pod Filharmonię, by tam skręcić w lewo, czy od razu przeszliśmy na Planty. W każdym razie bez przeszkód dotarliśmy pod Kurię. Tam ktoś z naszego tłumu wyskoczył z wiązanką kwiatów i złożył ją pod tą czarną tablicą ku czci Jana Pawła II. Ręce znów poszły do góry, odśpiewaliśmy „Hymn”, „Boże coś Polskę”. Potem wszyscy szybko się rozeszli poza.. mną oczywiście.
Zostałem sam niczym ów „anczar” w poemacie grafa Aleksandra Siergiejewicza Puszkina stojąc niczym: „Widmo groźnej straży, sam jeden we Wszechświecie całym”. Co gorsza zostałem tam nie po to, by przeczytać łaciński napis na tablicy. Nie kierował mną także tak niemiły komunistom „religijny fanatyzm”, ale rzecz najgłupsza w tej sytuacji – pozowałem do zdjęcia. Otóż zauważyłem, że ktoś robi zdjęcia i pomyślałem naiwnie, że głupio to będzie wyglądać jak pod tablicą nikogo nie będzie. Człowiek to zawsze element ozdobny, a poza tym będę miał pamiątkę z manifestacji. Dopiero po chwili doszło do mnie, że jakoś wszyscy się dziwnie rozproszyli i wcale nie mają ochoty znaleźć się w kadrze. Ups – pomyślałem – a jeśli to nie jest ktoś od nas tylko... . I niczym Dobry Wojak Szwejk, który miał wielką zdolność przewidywania gdy już jest po fakcie i stanie się coś przykrego, ruszyłem szybkim krokiem do przodu. Klucząc przez podwórka i sprawdzając czy nikt za mną nie idzie dotarłem do domku. Nie szedł, ale zdjątka – jak mi potem chłopcy opowiadali – były im „okazywane” na komendzie, a towarzyszy z „bezpieczeństwa” bardzo interesowało kim jest ten gość w czarnej kurtce. Ale moi znajomi byli jak zwykle lojalni i po raz kolejny straciłem szanse, by ubiegać się o statusu pokrzywdzonego w IPN.
Tak przy okazji muszę się pochwalić ową kurtką, którą miałem wówczas na sobie. Piękna, wielka, podbita futerkiem z kapuzą i licznymi kieszeniami – po prostu bajka. Służyła mi potem przez całe lata i do założenia nowej rodzina musiała mnie zmuszać niemalże terrorem. Dostałem ją od znajomego, na którego była za duża. Pochodziła z RFN -owskich darów i w owym czasie tylko ja miałem taką w całym Krakowie. Gdyby więc władza ludowa szczególnie się uparła to mogła mnie odnaleźć tylko po tej kurtce. Były to jednak błogie lata sprzed pojawienia się monitoringu i konieczność chodzenia po szkołach na pewno przerastała ochotę pracowników SB., bo przecież nie możliwości. Ale w gruncie rzeczy oni obijali się tak samo jak inni - przynajmniej w tych wypadkach, gdy osobiście miałem tą wątpliwą przyjemność by widzieć ich w akcji.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Nie Lut 12, 2012 1:44 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Kącik poezji pogrudniowej

Zapewne wszyscy starsi użytkownicy tego forum pamiętają, że po 13.12.1982 r. rozlała się po naszym kraju ogromna fala tzw. „poezji pogrudniowej”. Już wcześniej gwałtowne wydarzenia roku 1981 sprawiły, że tysiące obywateli "chwyciło za pióro", by prozą lub mową wiązaną wyrazić jak ważna jest dla nich „Solidarność” i Ojczyzna oraz jakimi ch… są komuniści. Po wprowadzeniu stanu wojennego fala ta przerodziła się w istny potop: wierszyków, opowiadań, utworów scenicznych, piosenek a nawet artystycznych manifestów.
Większość rozsądnych ludzi zapewne wyrzuciła te teksty. Ale niestety ja tego nie zrobiłem i teraz mam w szafie stos papierów, który jest może i ciekawym dokumentem epoki, ale nie świadczy najlepiej o panowaniu nad formą u młodego autora. Wśród tych utworów znalazłem także przeróbkę „Pana Tadeusza”, pisaną 13-zgłoskowcem, a opisującą językiem ezopowo-frygowym dzieje naszej szkoły w stanie wojennym. A oto pierwsza księga tego dzieła:


Księga I Gosudarstwo

Na ulicy Bogatki dwa budynki stały:
Jeden z nich przeogromny, w słońcu lśnił wspaniały,
A drugi jak to dziecko, co pod matki cieniem
Kryje się przed burzą i słońca promieniem
Wtulony w cień pierwszego, zamykał ulicę –
Nieśmiały jak dziewica, która płoni lice,
Gdy młodzieniec niebaczny niecierpliwą rękę
Wsadza jej zbyt gwałtownie pod zwiewną sukienkę,
A ona biedna nie wie, czyli ma się bronić,
Czyli też siedzieć cicho i skromnie się płonić.

Tak gwałcił pierwszy z budynków ten budynek drugi,
Gwałcił go podstępnie poprzez cień swój długi.
Pierwszy to gmach PeeRKi – kolejarska sprawa,
Lecz oknami na dole inne rządzą prawa –
Tam partia swój komitet miała dzielnicowy,
Słuszną wiedziony drogą do każdej „odnowy”.
Drugi zaś był szkołą – w chłodzie komitetu cienia.
Rosły dla socjalizmu nowe pokolenia.
Oba te budynki – ostoje marksizmu
Wznieśli specjaliści od socrealizmu.
Wzorowane na Hucie i na MDM-ie,
Ze schronami z betonu skrytymi pod ziemię,
Do których w atomowej wojny czas niezbyt wesoły
Ukryje się Komitet i dyrekcja szkoły,
Aby tam przed zagładą tom Lenina schować
I komunizm dla przyszłych pokoleń przechować.

Lecz wróćmy do Bogatki. Miejsce historyczne:
Egzekutywy, zebrania, posiedzenia liczne,
To tu za rządów Gomułki, w okresie zamętu,
Zgodnie wszak potępiano Żydów i studentów,
A gdy w Radomiu warchołów rozbito bojówki,
Przywożono tu z pracy ludzi na masówki.
Któż tutaj nie bywał? Delegacji wiele,
Ludzie wielcy i sławni, z Rakowskim na czele.

Szkoła takim sąsiedztwem zacnym otoczona
Szybko zatem zyskała przydomek:„czerwona”.
I tak jeszcze latami trwałaby idylla,
Lecz nagle się zjawiła przeraźliwa siła
I nad zamarłą ze strachu całą okolicą
Zagórował cień krzyży spinanych kotwicą.

„Solidarność” podstępnie wdarła się do szkoły,
Mącąc spokój i nudę, i marazm wesoły.
Już władzę chcą obalić, już sieją anarchię,
Już członkowie nieliczni opuszczają partię.
Ach nieszczęście, nieszczęście! Płacz, dzielnico cała,
Dyrekcja ich nie wstrzyma, bo zachorowała!
Jak pożar wszędzie wokół już szerzą się strajki,
A tu użyć nie można porządnej nahajki!
Zatem – koniec? Czy zginie partia nasza cała?!
Nie! Jest wyjście: dać władzę w ręce generała!
(On jeden wie, co może zwykła z gumy pała).

Bitny, dzielny, odważny – nikt go nie pokona,
Godny to jest następca Hurki i Skałona !
On reformę szkolnictwa zrobi nam od nowa,
Znajdzie nam Apuchtina bądź Nowosilcowa,
Co skuteczną w szkolnictwie przeprowadzi akcję
I wybije młodzieży z głowy demokrację,
Metodami Stalina uśmierzy niepokój,
By znów zapanowały: marazm, nuda, spokój.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Wto Lut 14, 2012 5:06 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Recenzja

Każdy z nas pisząc coś, mówiąc lub robiąc doczekał się recenzji własnych wysiłków. Nie zawsze musiała być ona pisana. Czasami wystarczyło westchnienie: "Jezus-Maria" lub rzucone krótko, po żołniersku: "O k....". Mnie spotkało wyjątkowe szczęście, bo na moją twórczość zwrócił uwagę jeden z najwybitniejszych krytyków tych czasów - prokurator wojskowy Jerzy Drabik. Ten wybitny autor wielu aktów oskarżenia z czasów stanu wojennego docenił moje utwory i w jednym z pism procesowych zawarł taką ich charakterystykę:

"Za powyższym stwierdzeniem przemawia ponad to fakt, iż w osobistych zapiskach - czynionych po 13.12.1981 r. zawarł podejrzany swoista - ocenę przyczyn i konsekwencji wprowadzenia stanu wojennego w kraju oraz swoje negatywne nastawienie do tego problemu wyrażone w formie wierszy i esejów. W zabezpieczonych dowodach rzeczowych znalazły się także 2 wiersze autorstwa podejrzanego wyszydzające decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego oraz potępiające wydarzenia w kopalni "Wujek" i zawierającą jednocześnie pogróżki pod adresem władzy sprowadzające się do stwierdzeń, że osoby odpowiedzialne za te decyzje zostaną pociągnięte do odpowiedzialności. Godzi się zauważyć, że jeden z tych wierszy posiada tytuł "Kotwica", drugi jest bez tytułu, a obydwa wiersze zostały napisane 20.12.1982 r. a zatem w okresie trwania stanu wojennego."


Niestety kwieciste te słowa nie zrobiły odpowiedniego wrażenia na sądzie, który kazał się Drabikowi zabierać z takim materiałem dowodowym. Sam proces nie był zresztą mój tylko mojego wychowawcy z IX LO, Tadeusza Kantora, którego aresztowano chwilę po tym jak przyszliśmy z kolegą, by go ostrzec (Gaz... t. II s. 179). Wpadliśmy do niego z samego rana i gdy tak w trójkę radziliśmy co dalej (a szczególnie co zrobić z górą ulotek, którą miał w pokoju na stole) do drzwi ktoś zapukał. Myśleliśmy, że to nasi kolejni przyjaciele, a to byli przedstawiciele "zielonej wrony".
Na szczęście SB-cja miała wtedy tak dużo do zrobienia, że wysłano ludzi z "drogówki", którzy najwidoczniej nie mieli doświadczenia w przeszukiwaniu mieszkań, albo sprawę najzwyczajniej "olali". To też zamiast nas zatrzymać... spisali nas jedynie i to stojąc z nami w przedpokoju. Bez trudu przyjęli nasze wyjaśnienia, że jesteśmy tu na korepetycjach, choć była to wczesna godzina poranna w dzień wolny od pracy, a my nie mieliśmy przy sobie żadnych książek czy zeszytów.
Kłopot był tylko w tym, że nie mogliśmy wrócić do pokoju, gdzie obok góry ulotek leżał zeszycik z moimi literackimi wypocinami, który pożyczyłem Tadziowi do poczytania. I tak cud, że nas wypuścili.
Następnie wszystko poszło według znanego scenariusza. Pracownicy wymiaru sprawiedliwości przystąpili do czynności i już po otworzeniu najbliższych drzwi wiedzieli, że sprawa jest "rozwojowa". Rozochoceni znalezieniem ulotek zwrócili też uwagę na maszynę do pisania z angielską czcionką, co może jest czymś zwyczajnym u anglisty, ale razem z pozostałymi dowodami ułożyło im się w jakiś wielki mega-spisek przeciwko naszemu państwu. To też zamiast banalnej sprawy o ulotki i bałamucenie młodzieży postanowili wytoczyć mu proces o... szpiegostwo.
Prokuratura chcąc się wykazać zarządała dla niego 7 lat więzienia, choć sama tak do końca nie wiedziała za co. By wzmocnić akt oskarżenia dołączyła do sprawy wszystko co znalazła w mieszkaniu. W tym także mój zeszycik z poezją, choć był on pisany innym, dziecięcym, charakterem pisma, a na dodatek jeszcze pod każdym wierszem była data i mój podpis. Ale to najwidoczniej prokuratorowi Drabikowi to nie przeszkadzało. Inaczej do tych dowodów odniósł się sąd i mimo, iż proces toczył się w trybie doraźnym to skończył się całkowitym uniewinnieniem Tadzia ze wszystkich zarzutów. Przy okazji zwrócono mu różne zabrane rzeczy, w tym i mój zeszycik.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Czw Lut 23, 2012 3:41 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Gąski

W latach 70. i 80. ubiegłego wieku jeździliśmy co roku do małej nadmorskiej miejscowości koło Mielna. Nazywała się ona Gąski. Są to oczywiście te same, rozsławione na całą Polskę, Gąski, których mieszkańcy mieli się niedawno wypowiedzieć w referendum: czy chcą mieć u siebie elektrownię atomową czy też nie. Wynik był oczywiście jasny, bo wszyscy żyją tu w większym stopniu z turystyki niż tych piaszczystych gleb, na których rośnie - z tego co pamiętam - głównie żyto.
Za moich czasów nic tam szczególnego nie było prócz: stacji radarowej, sklepu GS-u, morskiej latarni oraz gospodarstw stojących przy drodze idącej równolegle do wydm. Na terenie tychże gospodarstw znajdowały się pola namiotowe – przy czym określenie to oznaczało w tych czasach coś zupełnie innego niż dziś. Było to klepisko bez żadnych wygód z jedną „sławojką”, która rozbudowano potem w liczący 8 „oczek” kombinat oraz jakąś pompę, z której brało się wodę. Do sklepu GS trzeba było iść parę kilometrów, a i tak nic tam prawie nie było. Za to plaża znajdowała się tuż obok. Wystarczyło przejść wydmę. Stąd można było pójść w dwie strony: w lewo ze 2 km. do latarni morskiej (jednej z najwyższych na Wybrzeżu) lub w prawo do Sarbinowa (też z 2 km) lub dalej do Mielna (ale to już kawał drogi). Ponieważ Gąski znajdowały się w strefie nadgranicznej i na dodatek blisko radaru to cały czas chodziły patrole Wojsk Ochrony Pogranicza z psami i pilnowały czy ktoś nie ucieka do Szwecji. A faktycznie do Bornholmu było stąd niedaleko i nie raz rozważaliśmy czyby się tak materacem nie wypuścić trochę dalej, za horyzont. Było to niewykonalne, ale pomarzyć było sobie miło.
W Gąskach co roku zatrzymywaliśmy się w tym samym miejscu, u Pana „Ignacaka” i najczęściej byliśmy tu jedynymi Polakami. Resztę placu zajmowali przybysze z sojuszniczej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, którzy odwiedzali nasze „Ziemie Odzyskane” zapewne z nie mniejszym sentymentem niż my dziś jeździmy na dawne Kresy. Od razu widać też było ich wyższość cywilizacyjną. O ile my kopaliśmy na plaży „grajdołki” byle jak, zagarniając rękami piasek w wały o tyle dla Niemców była to skomplikowana operacja logistyczna. Przywozili z sobą specjalne łopaty – saperki o przedłużonym stylisku - dzięki, którym tworzyli prawdziwe arcydzieła sztuki fortyfikacyjnej. Wały ich „grajdołów” dochodziły do 1metra wysokości, na one same były tak głębokie, że można było w nich schować haubice lub nawet cały panzerkampwagen. Raz (na początku pobytu) omal się nie zabiłem, bo widząc taki wał z piachu przeskoczyłem przez niego „szczupakiem”, a za nim był jeszcze 1 ½ metrowy dół. Dobrze, że to tylko piasek więc nic sobie nie zrobiłem, ale za to zrozumiałem dlaczego tak ciężko się z Niemcami walczyło podczas I i II wojny światowej. Tu przyjechali tylko na wakacje, a stworzyli taki system, że gdyby te wiatrochrony połączyć transzejami powstałby twierdza, której nie dałoby się zdobyć przez miesiąc. Podobnie było z zamkami z pisaku. Nasze były liche, usypane byle jak o ozdobach „kapanych” z ręki, przez co przypominały nieco budowle Gaudiego. Tam zaś były: planowanie i precyzja. Powstawały takie przykłady „germańskiego ducha”, takie twierdze, że nawet fale Bałtyku nie mogły sobie z nimi dać rady.
Ponad to Niemcy – jak przystało na naród filozofów i sportowców nie dbali jedynie o dusze. To też nie tylko puszczali „na cały regulator” swoje marszowe przeboje lecz także kąpali się co ranka zupełnie nago i to niezależnie od pogody. Nudyzm był wtedy w Polsce zupełną nowością i kojarzył się jedynie z zepsuciem Zachodu. Tu zaś mieliśmy takie maleńkie „okno na świat”. Dodatkową zachętą był fakt, że na naszym polu namiotowym mieszkała przepiękna Niemka – typowa aryjka: opalona, blond włosy, biust twardy jak stal Kruppa a nogi dłuższe niż Kolumna Zwycięstwa w Tiergarten. Słowem - ideał każdego nastolatka, a jako „bonus” było jeszcze to, że ponoć była znaną w NRD aktorką.
Nic przeto dziwnego, że z kolegami zwlekaliśmy się o jakiejś nieludzkiej porze, by w wiecznie zimnym Bałtyku dokonać porannych ablucji, oczywiście w nie tak postępowy sposób jak nasi niemieccy sąsiedzi.


Fritjof i inni

Na to pole namiotowe przyjeżdżali z reguły ludzie starsi, ale raz mieliśmy kolegów - naszych rówieśników z kraju Honeckera: Fritjofa, jego piękną siostrę Katrin oraz ich młodszego brata, którego nazwiska zapomniałem. Razem stworzyliśmy „bandę” i plątaliśmy się po plaży i wydmach. Oni nie rozumieli po polsku, my po niemiecku ale dogadywaliśmy się i to głównie za pomocą rąk lub wymawiając wyrazy powoli i wyraźnie, względnie z niemieckimi końcówkami. Jakoś to załapywali. My zresztą ich odpowiedzi – robione dokładnie w ten sam sposób – też. Zatem była to nienajgorsza metoda.
Pewnego dnia postanowiliśmy zrobić dla naszych przyjaciół dyskotekę. Jednak jakoś nie wychodziło im tańczenie do polskich lub zachodnich piosenek, które puszczaliśmy z naszego radia. To też w końcu wpadliśmy na pomysł, by oni sami poszukali muzyki, która im pasuje. Zaczęli kręcić gałką, aż w końcu znaleźli stację nadającą muzykę marszową. Nie bardzo było wiadomo co z tym robić więc zaczęliśmy maszerować w miejscu. Niemcy byli przeszczęśliwi, że udało się im nauczyć nas czegoś pożytecznego i zaczęli maszerować z nami. Było to nawet zabawne, no i poznawał człowiek element jakiejś nowej i zarazem wyższej kultury. Za to potem nie dziwiło mnie, że głównymi muzycznymi imprezami odrodzonych Niemiec sławne „Love Parade” polegające na powolnym maszerowaniu, w rytm dobiegającego z głośników regularnego „łup-łup-łup” po berlińskim Tiergartenie.

Z naszymi braćmi za Odry miałem kontakt jeszcze raz w 1983 r. Wtedy to – jak już wcześniej pisałem - po wygraniu przez szkolny Klub UNESCO z IX LO pewnego artystycznego konkursu w Krakowie zostaliśmy skierowani w nagrodę na X Harcerski Festiwal do Kielc. Tam też byli towarzysze z Freie Deutsche Jugend, z którymi mieliśmy się integrować w ramach socjalistycznego internacjonalizmu. Przywieziono więc ich autobusami do naszej Bursy im. H. Kołłątaja na ognisko i jak zwykle wytypowano mnie bym ich przywitał.
Poszliśmy tam razem z kolegą ubrani w kurteczki, choć było dość ciepło. Po drodze minęliśmy ich „opiekuna”, który stał opodal z radiofalówką. Uśmiechnęliśmy się do niego przyjaźnie, a funkcjonariusz po cywilnemu odpowiedział nam równie pięknym uśmiechem. Przeszliśmy zatem dalej i stanęliśmy przed siedzącymi na ziemi kolegami w FDJ. Wtedy rozpięliśmy kurteczki, a oczom naszych zachodnich przyjaciół ukazał się charakterystyczny napis na naszych koszulkach. Być może nie znali polskiego ale na pewno skojarzyli co tam jest napisane – chociażby po niewielkiej biało-czerwonej chorągiewce wyrastającej z jednej z liter. Myślałem, że spanikują a tu nic. Nawet wręcz przeciwnie: wbili w nas zaciekawiony wzrok, a ich buźki się rozjaśniły w uśmiechu. Ponieważ – jak wspomniałem - ich oficjalny „opiekun” stał kawałek dalej i był zajęty rozmową przez krótkofalówkę, to rozpocząłem swoją przemowę, którą tłumaczyła młoda dziewczyna - Polka, zapewne jakaś studentka. Z tego co się orientowałem przekładała dość wiernie. Ja zaś powitałem ich w imieniu 10-milionnowej „Solidarności”, podziemnych organizacji studenckich, całego walczącego z komuną społeczeństwa oraz naszym własnym czyli uczestników X Harcerskiego Festiwalu i Klubu UNESCO. Potem krótko powiedziałem o wojnie jaką toczymy z juntą, walkach ulicznych i ludziach siedzących w więzieniach. Na koniec zaś obiecałem, że wygramy i jak już obalimy „komunę” u siebie to także nie zapomnimy i o nich. Przyjdziemy wtedy do Berlina by zburzyć ten mur dzielący miasto, choć oczywiście było by dobrze, by chcieli nam pomóc i wcześniej zrobili to sami. Za to wystąpienie zostałem nagrodzony brawami.
Następnie był bardzo przyjemny wieczór, na którym się „integrowaliśmy”, rozmawiając na „migi” z naszymi nowymi przyjaciółmi. Nigdy potem nie przywieziono nam juz żadnej obcojęzycznej grupy więc był spokój. Ja zaś osobiście w kilka dni późnej dostałem polecenie od miejscowej Służby Bezpieczeństwa opuszczenia, dla własnego dobra, owego miasta nad modrą rzeka Silnicą i w miarę możności nie wracania tu już nigdy. Oczywiście była to nagroda za całokształt moich działań, a nie wyłącznie za tą mowę zawierającą nie tylko „fałszywe wiadomości mogące wywołać niepokój społeczny” lecz także jawne pogróżki skierowane w stronę demokratycznego, a co gorsze sąsiedniego państwa.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Wto Lut 28, 2012 10:39 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem



Ups, zauważyłem, że mam tu funkcję wklejania obrazków do tekstu. Fajna rzecz. Kiedyś już próbowałem coś załączyć ale mi nie wyszło. Teraz może będzie lepiej. Eksperymentalnie daje tu dwa rysuneczki z lat 80.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Sob Mar 03, 2012 11:56 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Wakacje 1980 r.

Wracając zaś do owych Gąsek to omal nie zastały mnie w nich wydarzenia Sierpnia 1980 r. Byłem tam bowiem na wakacjach w lipcu, gdy zaczęły się strajki w Lublinie i Świdniku. Nie pamiętam już jak do nas dotarło, że coś się tam dzieje, ale dobre wieści z reguły szybko się rozchodzą. Drugą sprawą było jednak to, że mając stosunkowo świeżo w pamięci radomski czerwiec 1976 r. nie byliśmy zbyt optymistycznie nastawieni do rezultatu tych strajków. Słuchaliśmy więc radia „Wolna Europa”, by dowiedzieć się czegoś więcej, a charakterystyczne trzaski dochodziły także z innych namiotów, w których byli Polacy.
Pod koniec lipca pojechałem do Koszalina, a to już było większe miasto i wiadomości też spływało więcej. Gdybym tam został to miałbym stosunkowo niedaleko do Gdańska, ale akurat na początku sierpnia pojechaliśmy do Olsztyna, a potem do odciętego od świata ośrodka wypoczynkowego gdzieś pod Augustowem. Tam też przyjechali do nas wujostwo, którzy gościli nas w Koszalinie, ale tuż przed strajkami wrócili na Pomorze i mogli obserwować z bliska to co tam się działo, bo zakłady w ich mieście także strajkowały. Poza tym Koszalin leży prawie w połowie drogi między Szczecinem a Gdańskiem – dwoma największymi w owych czasach ośrodkami strajków na Wybrzeżu. To też łatwo było o wieści tak z jednego jak i drugiego miasta.
Przed podpisaniem porozumień sierpniowych byłem już w Krakowie, bo pamiętam, że w „Gazecie Krakowskiej” czytałem o „nieuzasadnionych przerwach w pracy” na niektórych wydziałach nowohuckiego Kombinatu im. Lenina” oraz słynną homilię kardynała Wyszyńskiego wygłoszoną na Jasnej Górze. Ponieważ były tam elementy lekko krytyczne wobec strajków na Wybrzeżu to ówczesna prasa komentowała je szeroko, a nawet puściła w całości kazanie w radiu, co było pierwszym tego typu wydarzeniem od 1957 roku.
Tak ogólnie to koniec lat 70. XX w. był bardzo gorącym okresem. Najpierw radomski czerwiec 1976 r., powstanie KOR i KPN, wybór Karola Wojtyły na papieża, próba wysadzenia pomnika Lenina w Nowej Hucie, Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny. Potem jeszcze wkroczenie Armii Czerwonej z „bratnią pomocą” do Afganistanu, a po nim bojkot olimpiady w Moskwie przez Zachód. Komuna jednak wydawała się na tyle silna, że wszystkiego się spodziewaliśmy ale nie tego, że I Sekretarz PZPR, Edward Gierek, znajdzie się w klinice z podejrzeniem zawału, zaś rząd podpisze de facto kapitulację w Stoczniach szczecińskiej i gdańskiej oraz w Jastrzębiu.
W moim życiu nie wiele to zmieniło. Oczywiście całym sercem byłem za „Solidarnością”. Gorączkowo gromadziłem „bibułę” oraz to co w oficjalnie wychodzących pismach przepuściła cenzura. A wychodziło tego sporo, choć oczywiście nie aż tyle co obecnie. Ponad to dodatkowym bonusem za mieszkanie w Krakowie była nieomal nieograniczona możliwość nabywania „Gazety Krakowskiej’ oraz większa niż gdziekolwiek możliwość kupienia „Tygodnika Powszechnego” – dwóch najpopularniejszych wówczas gazet w Polsce, nie licząc oczywiście „Tygodnika Solidarność”

Tradycje rodzinne

Próbując zrekonstruować to co robiłem w wakacje 1980 r. zacząłem także odgrzebywać w pamięci stare tradycje rodzinne. Trudno tu znaleźć jakieś wybitne wydarzenia, bo w żadnym powstaniu nikt z naszej rodziny chyba nie uczestniczył. Nikogo też specjalnie nie interesowało, by przekazać nam – czyli dzieciom - miłość do Kresów, skąd moja rodzina się wywodzi. Nawet opowieści o Wilnie, gdzie urodził się mój ojciec, były całkiem sporadyczne i przypadkowe. Poza tym już parę pokoleń wstecz zatarło się, że byliśmy kiedyś szlachtą – drobna ale zawsze. Zaś o tym, że pieczętowaliśmy się Grzymałą nie wie z mojej rodziny nikt poza mną. Ja sam – co ciekawe - dowiedziałem się o tym przypadkiem podczas swoich badań nad Nową Hutą ! Otóż jeden z twórców tego socjalistycznego miasta, inż. Albin Ksieniewicz – budowniczy pierwszego wydziału produkcyjnego huty, którego mimo to aż siedem razy wyrzucano z pracy z „nieprawomyślność”, miał matkę o nazwisku Miezian i od niego dowiedziałem, że w Mińsku są jakieś papiery wskazujące, iż nasza rodzina na początku XIX w. zaliczała się do tzw. „dworiaństwa”. W pewnym momencie doszła nawet do sporego majątku, ale jakieś zawleczone z zagranicy choroby wybiły ich stada bydła i tak zubożeliśmy, że trzeba było przenieść się do miasta.
Mój dziadek, Edward, urodził się w Mińsku w 1910 r. i w dzieciństwie był świadkiem jak podczas „Wielikoj Oktiabrskoj” miasto przechodziło z „rąk do rąk”. Cała sztuka życia w tych ciężkich czasach polegała na tym, by wyczekać na moment gdy stara władza już uciekła a nowa jeszcze się nie zainstalowała. Była to bowiem jedyna okazja, by „uwłaszczyć” nieco zapasów żywności z nie pilnowanych magazynów. Tak to np. po ucieczce bolszewików udało się naszym zdobyć spore zapasy cukru. Było to znaczne osiągnięcie, bo jak wiadomo substancja ta służy nie tylko do słodzenia. Za jej pomocą oraz przy użyciu: wody, drożdży i skręconej spiralnie rurki można zrobić płyn, będący do dziś najbardziej uniwersalnym środkiem płatniczym w epoce zamętu. Przepis i proporcje znają oczywiście wszyscy, ale tak dla przypomnienia jest to data Bitwy pod Grunwaldem w 1410 r. czyli 1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dkg drożdży.

„Walka” mojego stryjecznego dziadka z bolszewikami

Największy wojenny wyczyn naszej rodziny podczas Rewolucji Październikowej był dość groteskowy, choć omal nie zakończył się tragicznie dla wszystkich. Brat mojego dziadka, Witek, który – jakbyśmy to dziś powiedzieli – lubił „adrenalinę”, rzucił się z drewnianą szablą na pochód 1-majowy. Miał wtedy zaledwie parę lat, ale i tak był na tyle obeznany, by do maszerujących w czerwonych szalach robotników rzucić : „Ja „biełyj” ! Dałoj z Wami” czyli „Jestem z Białej Gwardii ! Do „piachu” z Wami”! Mogło to narazić rodzinę na poważne niebezpieczeństwo, gdyby Cz-Ka przyszło przepytać gdzie dziecko nauczyło się tak brzydko mówić. Na szczęście tylko kopnęli mojego stryjecznego dziadka tak, że wylądował pod płotem i poszli dalej. Ten dzielny, acz nieco nazbyt zawadiacki, człowiek zginął przypadkowo podczas walk w Wilnie, gdy przebiegał przez ulicę pod obstrzałem. Cześć jego pamięci.

Niszczyciel czołgów

Mój dziadek zaś kształcił się w szkołach ekonomicznych i tuż przed wojną dostał posadę w Flotylli Rzecznej na rzece Stryj w Łucku – stolicy Wołynia. To też mój tatuś wraz ze swoją mamą a moją babcią, Jadwigą, oraz bratem Gutkiem trafił w najbardziej zapalny region Europy Środkowej i spędził tam cała wojnę. Zanim jednak to się stało dziadek dostał promocję oficerską i podczas mobilizacji wylądował w Armii „Pomorze” gen. Bortnowskiego. Jak sam mówił: trzy dni wojował, dwa uciekał a od piątego już był w niewoli. W tym czasie zdołał jednak wypełnić swój żołnierski obowiązek i zredukował nieco liczbę niemieckich czołgów oraz ludzi.
Przydzielono go do artylerii. Kłopot polegał na tym, że polskie działa ładowało się na tyle długo, że niemieccy czołgiści byli w stanie do nich dojechać zanim były gotowe do następnego użycia. To też wehrmacht miał prostą taktykę. Gdy tylko polskie działa wystrzeliły Niemcy zawracali w ich stronę czołgi i jechali na pełnym gazie, by je zniszczyć zanim znów zostaną załadowane. Dlatego nie wolno było strzelać ze wszystkich naraz. Zaś na stanowisko mojego dziadka wyszły trzy czołgi. Obie jego armaty wystrzeliły i jeden z wozów zajął się ogniem. Pozostałe zaś zawróciły i w pełnym pędzie zaczęły jechać na jego pozycję. Gdy były już blisko i niemieckim pancerniakom marzyły się „Żelazne krzyże” coś nagle huknęło i kolejny czołg został trafiony. Dziadek bowiem miał jeszcze jedną armatę, która przezornie ukrył trochę z boku w zagajniku. Trzeci pojazd nie próbował już szczęścia i zawrócił uciekając w pełnym pędzie. Dziadek by oszczędzać amunicję kazał przerwać ogień. Poczym wziął swojego służbowego „Vis”-a i poszedł zobaczyć czy w czołgach nie ma jakiś map. Coś tam znalazł, a ponad to dowódca jednego czołgu jeszcze żył więc wziął go do niewoli i kazał odesłać na tyły. Wkrótce po tym wydarzeniu ich rozbito. Wraz z grupką oficerów uciekali przez lasy. Gdy pewnej nocy przeskakiwali przez polanę niebo rozjaśniły flary i wzięto ich do niewoli.
Początkowo siedział w oflagu gdzieś na terenie dzisiejszych Niemiec (chyba w okolicach Lubeki). Potem zaś przeniesiono go do wielkiego obozu jenieckiego w Woldenbergu czyli dzisiejszym Dobiegniewie. Stąd jego postać czasami przewija się w tamtejszych wspomnieniach choć często ich autorzy nawet nie wiedzą jak się nazywał. Miał jednak pewna cechę po, której można go bezbłędnie poznać. Otóż mój dziadek strasznie nienawidził cebuli, a że babcia, pracując podczas wojny w ogrodnictwie, stale mu przysyłała to rozdawał ją innym lub na coś wymieniał. Było to coś niezwykłego, bo dla kiepsko karmionych, zagrożonych szkorbutem i innymi chorobami, jeńców to pełne witamin warzywo było nieomal tak cenne jak złoto. To też jeśli w książkach o Woldenbergu pojawiają się opowieści o wariacie, który oddawał własną cebulę – to na pewno dotyczą mojego dziadka.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.


Ostatnio zmieniony przez Miezian dnia Pon Mar 05, 2012 3:12 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Nie Mar 04, 2012 5:49 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Wołyńskie noce

W czasie gdy dziadek przebywał w Woldenbergu mój tato z babcią Jadwigą i bratem Gutkiem mieszkali w stolicy Wołynia, Łucku. A właściwie to nie tyle w mieście co na jego obrzeżach i na dodatek w przedostatnim domu przy drodze wychodzącej z Łucka. Jak mi kiedyś wspominał to za dnia było dość spokojnie. I wtedy wraz ze swoimi ukraińskimi rówieśnikami bawili się na okolicznych polach i w lasach. Nieco inaczej było w nocy, bo musieli przenosić się do piwnicy sąsiada, który miał najsolidniejszy dom w okolicy. Chronili się tam zresztą wszyscy Polacy, a ich spokoju pilnowała Straż Obywatelska, złożona z uzbrojonych w karabiny i siekiery mężczyzn, którzy czuwali przez całą noc. Na szczęście nigdy nie doszło do ataku. Łuck był bowiem dużym miastem. Stały tam spore oddziały Niemców oraz Węgrów - i to powstrzymywało Ukraińców od większych akcji.
Co rano, po niespokojnie przespanej nocy, moja rodzinka szła do domu, by zobaczyć czy jeszcze stoi. Potem babcia zwykle zrywała ze ściany ulotki banderowców, zachęcające ich do opuszczenia Wołynia i robiła śniadanie. Tak trwało do końca wojny. Potem babcia co rano szła do pracy, a mój tatuś z wujkiem udawali się na zabawę do lasu, skąd przynosili m.in. różnego rodzaju niewypały. Jeden z nich ustawili na stole. Wujek Gutek go trzymał, a mój ojczulek próbował go odpalić przy pomocy wbitego w deskę gwoździa, z którego zrobił iglicę. Na szczęście zaczęło to syczeć więc obaj domorośli saperzy odskoczyli pod ścianę. Eksplozja rozerwała łuskę a jej odłamki powbijały się wokół nich, nie czyniąc żadnemu krzywdy. Tylko leżąca w sąsiednim pokoju babcia mojego taty, czyli moja prababcia, omal nie dostała zawału i ze strachu skryła się pod łóżko, bo myślała, że w chałupę trafiła bomba.
Z innych opowieści wiem, że poszli kiedyś za Niemcami do lasu i widzieli jak wieszają ludzi. Innym razem stacjonował koło ich domu karny batalion „pulemiotczików”. Składał się on głównie z kryminalistów, którzy ukradli im srebrne łyżeczki. Babcia poszła do dowódcy i łyżeczki udało się odzyskać, zaś sam batalion wpadł w niemiecką pułapkę koło Smoleńska i nikt z niego nie ocalał. Słowem takie typowo kresowe opowieści.

Ziemie Odzyskane

Gdy przyszło wyzwolenie i okazało się, że będzie tu ZSRR cała rodzina przeniosła się na Ziemie Odzyskane, na Mazury, a konkretnie na Warmię. O tym jak tam było w tych czasach można się dowiedzieć z najnowszego filmu Wojtka Smożewskiego „Róża”. Nic więc dziwnego, że gdy dziadka w końcu wypuszczono do Polski (został on pod koniec wojny wraz z innymi „woldenborczykami” ewakuowany w głąb Niemiec i wyzwolili go Amerykanie) to jechał do nowego domu uzbrojony w karabin. A ponieważ był w angielskim mundurze z napisem „POLAND” z miejsca go aresztowało miejscowe UB.
Jakoś sprawa się wyjaśniła, choć nie obyło się bez typowego przesłuchania. Dziadek wrócił do domu z siniakami i pomyślał, że trzeba się jakoś zabezpieczyć. To też postanowił wstąpić do którejś z leganie działających partii. Wybrał oczywiście tą największą czyli mikołajczykowski PSL. Przez co ponownie wylądował w kazamatach UB. Z tego co jeszcze pamiętam, choć nie jestem pewien, wytoczono mu proces za to, że zachował się niegodnie w czasie wojny i poddał się Niemcom a nie tej lepszej armii. Za ten czyn został zdegradowany, ale to i tak było dla niego lepsze, bo inaczej pewno wylądowałby co najmniej na Sybirze, a kto wie czy i nie na „listach katyńskich”.
W sumie miał on i tak więcej szczęścia niż jeden z moich stryjecznych wujków, ze strony babci Jadwigi. Będąc zawodowym żołnierzem tak nienawidził milicjantów, że wdawał się z nimi w bójki przy każdej okazji. Ponieważ nie zaniechał tego „zwyczaju” nawet po aresztowaniu to pewnego dnia przyszła z zakładu karnego wiadomość, że zachorował i umarł. I to najwidoczniej na coś zakaźnego, bo nie pozwolili otworzyć trumny, by rodzina mogła zobaczyć w jakim jest stanie.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Pią Mar 09, 2012 3:43 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Kantorowice, „Piękna Zośka” i Monte Cassino

O ile rodzina mojego ojca pochodziła z Kresów (z Mińska, Wilna i Polesia) o tyle ze strony mamy była ona całkowicie galicyjska. Nie wiele zresztą brakowało a urodziłbym się w Chicago gdzie wyemigrowała cała rodzina mojej babci, Genowefy. Jednak ją jako najstarszą córkę zostawiono z prababcią, która nie zniosłaby trudu podróży. Miała więc poczekać do jej śmierci i dołączyć do reszty. Potem jednak wszystko się skomplikowało. Babcia znalazła sobie męża i została w Polsce. Ponad to tym, którzy wyjechali nie poszczęściło się za bardzo, a potem wszyscy szybko powymierali (ponoć nawet był jakiś spadek, ale nigdy nikomu nie chciało się dociekać jaki).
Wybrankiem mojej babci był chłop z podkrakowskiej wsi, Kantorowice – leżącej obecnie na obrzeżach Nowej Huty, Jan Małeta. W młodości pasał on krowy ze dziewczyną z sąsiedniej wsi, Zofią Frontczakówną czy słynną „Piękną Zośką” – znaną przedwojenną modelką, która pozowała W. Kossakowi do scen, w których dziewczyna podaje ułanowi wodę. Ta piękna kobieta zginęła w tragicznych okolicznościach w 1927 r. – zabita przez zazdrosnego męża, który na dodatek dla zatarcia śladów pociął jej ciało i wrzucił do Dłubni. Była to jedna z najgłośniejszych spraw kryminalnych w przedwojennej Polsce.
Rodzina mojego dziadka była dość zamożna – „kułacka” jakby to powiedzieli nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy. Jeden z jego braci, Władysław, został żołnierzem. Bił się w wojnie obronnej 1939 r. jako kawalerzysta, a potem trafił na Bliski Wschód, gdzie z konia przesiadł się za kierownicę. Na zdjęciach widać go w różnych pojazdach pancernych: jeepach, ciężarówkach, wozach pancernych. Jako kanonier walczył pod Monte Cassino, lecz zginął już po wojnie we Włoszech. Zastrzeliła go w Bolonii tamtejsza komunistyczna partyzantka i został pochowany w tym mieście na Polskim Cmentarzu Wojennym.

W kotłowni i gdzie indziej

Mój dziadek tuż przed wojną skończył kurs palaczy i zatrudnił się w kotłowni Narodowego Banku Polskiego w Krakowie przy ul. Basztowej. Dostał więc mieszkanie służbowe w suterynach tegoż banku, z którego wchodziło się bezpośrednio do piwnic i kotłowni. To też całe moje wczesne dzieciństwo polegało na bieganiu po podziemnym labiryncie, z którego wychodziło się do jakiś dziwnych pomieszczeń: opuszczonego, zakratowanego podwórka, dawnego magla lub piwnic. Gdy czegoś nie niszczyłem to z reguły zabierałem się za dorzucanie węgla do gigantycznego pieca, którym ogrzewano cały budynek. Czasem też dziadek zabierał mnie do banku. Latałem po pokojach, zamykałem się w skarbcu lub bawiłem workami podziurawionych pieniędzy przeznaczonych do „kasacji”. Nie miałem za bardzo wyjścia, bo w okolicy nie było żadnych miejsc do zabaw dla dzieci, żadnego „ogródka jordanowskiego”. Na skakanie po Pomniku Wdzięczności dla Armii Czerwonej i bieganie wokół grobów „sołdatów” nie pozwalali rodzice – bo to nie była epoka dzieci wychowanych „bez stresu” i pewnych rzeczy robić nie wypadało. Podobnie było z wchodzeniem na trawę na Plantach bądź do sadzawki z łabędziami. Nie tylko nie było to mile widziane przez dorosłych lecz także mogło skończyć się mandatem. Plant w tym czasie (wczesne lata 60.) pilnowali jeszcze tzw. „Plantowi”, którzy mogli karać tych co nie przestrzegali regulaminu parku.

Wracając do dziadka to na początku II Wojny Światowej zarządzono ewakuację banku i jego pracowników. Mój dziadek, który pojechał jako obstawa, uciekał wraz z innymi dokąd się dało czyli do... 17 września, kiedy to okazało się, że nie ma dokąd uciekać. Wrócił więc po 3 tygodniach, ukrył radio i wstąpił do jakiejś konspiracji. Wiem, że złożył przysięgę przed swoim kolegą. Nie mam jednak pojęcia co to była za organizacja. Nigdy go o to nie pytałem, a teraz jest już za późno.
Trzeba przyznać, że od razu zaczęli działać z „fasonem”. Nie rozdrabniając się na mniejsze akcje postanowili zacząć od... podpalenia lotniska w Czyżynach. Jako „tutejszy” dziadek znał teren i miał nadzieję, że jakoś się przemknie. Zdobyli wiec z kolegą benzynę i poszli zrobić wielkie „bum”. Niestety po drodze ich złapano, a właściwie samego dziadka, bo kolega z kanistrami zdołał się ukryć. Dzięki temu Niemcy mogli mu tylko zarzucić, że chodził po godzinie policyjnej i prawdopodobnie chciał coś ukraść z lotniska. Dziadek bynajmniej nie wyprowadzał ich z błędu. Ale i tak skończyło się to dla pobytem u „św. Michała” czyli w gmachu, w którym dziś mieści się Muzeum Archeologiczne. W perspektywie zaś miał wyjazd do „konzentracionlager”. Na razie był żywy i siedział w tej samej celi co niegdyś Ludwik Waryński – pierwszy polski komunista czyli brodaty pan w okularach znany każdemu mieszkańcowi PRL z banknotu 100 złotowego.
Jak zwykle w takich przypadkach, gdy w czasie okupacji do celi trafił ktoś nowy, zadano mu fundamentalne pytanie: czy pali ? A gdy odpowiedział twierdząco musiał wysypać wszystkie paprochy jakie miał w kieszeni, by odzyskać chociażby najmniejsze kawałki tytoniu. Z tych kruszynek zrobiono „skręta”, który więźniowie, z braku zapałek, odpalili od żarnika rozbitej żarówki. Nie wiem jak długo dziadek tam siedział, ale babcia poszła w jego sprawie na gestapo. Zabrała też swoje małe dzieci i wszyscy tak strasznie płakali, że Niemcy w końcu zmiękli i go wypuścili.
Dziadek wrócił, wykopał ukryte pod węglem radio i zaczął „nasłuch radiowy”, za co też groził lagier. Na dodatek zaczął ukrywać Żydów. Tak się bowiem złożyło, że przyszła do niego pewna krewna z wiadomością, że trzeba ukryć żydowską rodzinę z Kantorowic. Ponieważ w naszym mieszkaniu znajdowała się taka dziwna komórka, która powstała w wyniku zamurowania przestrzeni pod schodami na klatce schodowej, to dziadek uznał, że będzie to idealne miejsce. Tam też przygotował zamaskowany schowek. Ale niestety nie posłużył on za długo. Po pierwsze nie było tu zbyt bezpiecznie. W końcu był to bank więc Niemcy zwracali baczniejszą uwagę na to co się dzieje w okolicy. Poza tym w tej klatce schodowej na górze mieszkał wybitny polski ekonomista, Feliks Młynarski, który za zgodą Rządu Londyńskiego przyjął od Niemców funkcję prezydenta Banku Emisyjnego w Polsce (stąd np. pieniądze w Generalnej Guberni popularnie nazywano „młynarkami”). Ukrywanie Żydów w takim miejscu nie było zbyt rozważną decyzją, a w momencie gdy ojciec tejże rodziny poszedł na miasto coś załatwić i nie wrócił, stało się po prostu niemożliwe. Trzeba było szybko ich gdzieś przenieść, co się i stało. Od tego czasu schowek służył do ukrywania lewego towaru, bo dziadek włączył się do tego co komuniści nazywali „bitwą o handel”.
Korzystając z tego, iż przez wojną jakiś czas mieszkał u rodziny w poznańskim, miał tam kontakty, które teraz wykorzystał. Ściągał różne deficytowe towary i nimi handlował, zaś biegła znajomość niemieckiego parę razy pozwoliła mu wyjść cało z obław, które urządzano na handlarzy na Dworcu Głównym. Niestety jego partyzancko-spekulacyjne szczęście nie mogło trwać wiecznie i pewnego dnia przywlókł za sobą z Dworca do domu „ogon”. Na dodatek nakryli go z wielkim stosem „lewej” skóry. A że to materiał wojskowy więc Oświęcim był prawie murowany. Tym razem dziadek znalazł się w tyle razy w „Gazie...” wspominanym „Monte”, gdzie posiedział sobie trochę. Przed transportem do Auschwitz uchroniła go odpowiednia łapówka – dana zgodnie z zasadą, którą prosto wykładała ówczesna piosenka: „Siekiera, motyka, piłka, gwóźdź / Masz „górala” i mnie puść”.
Pod koniec wojny dziadka czekała kolejna ewakuacji banku, tym razem w wykonaniu Niemców. Jako pracownik banku musiał oczywiście jechać, ale urwał się gdzieś na Górnym Śląsku i powrócił do domu. Potem przez lata pracował jako palacz zatrzymując mieszkanie pod bankiem. Wysiedlono go stamtąd w latach 70. Pojawiły się bowiem komputery i bank postanowił zrobić „ośrodek obliczeniowy”. Zaś, że ówczesne, budowane na wzór sowiecki, komputery (tzw. „Odry”) były wielkie jak szafa to szukali jakiegoś miejsca, gdzie można by je umieścić. Mieszkanie dziadków pasowało im idealnie więc ich przenieśli gdzieś na Salwator.
Nawet udało mi się tam wejść ostatnio, bo chciałem zobaczyć ten pożydowski schowek pod schodami, w którym za moich czasów dziadek trzymał makulaturę i stare szpeje i gdzie i ja sam się często bawiłem. Wszystko tu się pozmieniało. Prawie nie można poznać.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Miezian



Dołączył: 20 Gru 2011
Posty: 34

PostWysłany: Nie Kwi 01, 2012 1:36 pm    Temat postu: Re: Okolice IX LO Odpowiedz z cytatem

Wakacje 1981 r. w Olsztynie

Gdy przyjechałem do Olsztyna w sierpniu 1981 r. moja rodzina była podzielona – tak zresztą jak wszystkie rodziny w Polsce. Większość była za „Solidarnością”, ale dziadek, który przeżył dwie wojny światowe i nigdy nie wybaczył sojusznikom, że zostawili go w lesie w 1939 r., uważał, że skończy się to katastrofą. Podczas jakiejś gorącej dyskusji mój tata nagle wstał od stołu i powiedział: „W tym domu obrażono Lecha Wałęsę, moja noga nigdy już tu nie postanie”. Po czym wyszedł trzaskając drzwiami. Było oczywiste, że wróci, bo zostawił tu taki mały drobiazg jak mnie i moją młodszą siostrzyczkę. Ale trochę mu zajęło aż ochłonął. Pojawił się dopiero następnego dnia w południe. Ludzie byli wtedy strasznie – jak to się dzisiaj mówi – „nabuzowani” (wtedy raczej wypadałoby powiedzieć „charakterni”) i nie odpuszczali tak łatwo więc przez jakiś czas z dziadkiem nie rozmawiał.
Poza tym toczyły się normalne rozmowy przy stole. Każdy mówił co tam u niego. Jeden z wujków, który był „klawiszem” opowiadał o tym jakie represje stosowała SB wobec więźniów politycznych oraz o swoich rozmowach z gaulaiterem Kochem, którego przejściowo pilnował w Barczewie. O ile te pierwsze – czego dziś żałuję, bo wujek już nie żyje – jakoś nie utrwaliły mi się w pamięci (rozmawiał zresztą o tym głownie z moim ojcem) o tyle z tych drugich zapamiętałem nieco więcej.

Gauleiter Koch

Gauleiter Prus, Erich Koch, był bowiem po Rudolfie Hessie najwyższym rangą nazistą, którego trzymano jeszcze w więzieniu. Został złapany przez Anglików w 1949 r. i choć większość swych zbrodni popełnił w Rosji to oddano go – chyba trochę złośliwie - Polsce. Tu w 1958 r. został skazany na kilkukrotną karę śmierć za zamordowanie 400 000 Polaków i osadzony w Barczewie. Wyroku jednak nigdy nie wykonano, bo Koch miał w ręku jedną, ale za to potężną kartę przetargową. Tylko on bowiem wiedział gdzie znajduje się słynna „Bursztynowa Komnata”. Bezskutecznie więc próbowano wyciągnąć z niego tą tajemnicę aż do jego naturalnej śmierci w 1986 r.
Wtedy w 1981 r. mój wujek ze śmiechem opowiadał o próbie ułaskawienia jaką wymyślili adwokaci Kocha. Gdzieś znaleźli przepis, który pozwalałby mu wyjść na wolność, a przynajmniej mógł przysporzyć sporo kłopotu państwu polskiemu. Nie pamiętam już o co konkretnie chodziło, ale musiał złożyć stosowne pismo. Wtedy przyszedł do niego naczelnik więzienia i powiedział, że oczywiście państwo polskie – jako państwo prawa - nie może mu zabronić złożenia podania. Tyle tylko, że takie pismo idzie tygodniami, rozpatruje się je po miesiącach, a on ma 6 wyroków śmierci, które można wykonać chociażby jutro. Co więc woli? Koch wybrał mądrze i dzięki temu przeżył jeszcze pięć lat.

Łańsk

Drugi mój wujek był wojskowym i miał pewne „przecieki” z „góry”. Tak naprawdę pracował jako budowlaniec w jednej z firm wojskowych, a mundur trzymał w szafie. Często jednak spotykał się z różnymi „szychami” z armii i z nimi rozmawiał. Kolejny wujek był zatrudniony gdzieś w Olsztynie i – jak mi się wydaje – też jak mój tata należał do NSZZ „Solidarność”. Gdy więc zasiadali do stołu, to tak jak w całej Polsce, niezależnie do przynależności, wszyscy (oprócz dziadka) byli za „Solidarnością” (lub przyglądali się jej życzliwie). Jedyną nie zainteresowaną osobą była moja babcia, ale nawet ona włączała się w dyskusję gdy padało magiczne słowo… Łańsk.
Ten temat denerwował wszystkich w Polsce ale mieszkańców Olsztyna w szczególności. Tuż bowiem z miastem zaczynał się ogromny ogrodzony teren rządowego ośrodka w Łańsku. W tym to miejscu „śmietanka” klasy robotniczej, która rządziła Polską oddawała się wypoczynkowi, urządzając polowania i różne bezeceństwa, o których szeroko opowiadano. Dla egalitarystycznego społeczeństwa tych czasów, stale zmuszanego do coraz to nowych wyrzeczeń w imię wspólnego dobra, istnienie takich : Łańsków, Arłamowów, jachtów „Pogoria” czy will prominenckich było najgorszą ze zniewag.

Mój dziadek był tam raz, wprowadzony po cichu przez kogoś z obsługi i to co zobaczył rozsierdziło nawet i jego, choć pracował jako księgowy w „Konsumach” (taka sieć wewnętrznych milicyjnych sklepów) i należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (i to na dodatek chyba z przekonania). Był oburzony, a szczególnie denerwowały go wielkopańskie maniery partyjnych kacyków, którzy nie byli w stanie zapalić sobie papierosa tylko czekali aż zrobi to ktoś z obsługi. Jeśli więc rozmowa schodziła na Łańsk panowała w naszym mieszkaniu przy ul. Kopernika w Olsztynie pełna zgodność. Z innymi sprawami bywało różnie.

Arsenał Pana Wilczka

Mieszkanie moich dziadków znajdowało się w starej kamienicy. W kuchni było pełno – jak to zwykle na Ziemiach Odzyskanych – pojemników z niemieckimi napisami oraz talerzy i kubków z hitlerowską „gapą” siedzącą na swastyce. Przeglądanie tego zajmowało mi sporą część dnia, ale najbardziej cieszyłem się gdy dziadek, albo któryś z wujków zabierał mnie do naszego sąsiada - Pana Wilczka. Był to stary działacz harcerski, który kolekcjonował broń i miał imponujący zbiór zajmującą całą ścianę. Ważyłem więc sobie w ręce lugery, naganty, belgijskie bębenkowce, mauzery, parabelki i oczywiście „perłę w koronie” czyli naszego przedwojennego „Vis”-a. Ależ to był zgrabny pistolecik.

_________________
Pracownik nowohuckiego oddzia?u Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. W czasach wojny polsko-jaruzelskiej ucze? IX LO w Krakowie.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum polonus.forumoteka.pl Strona Główna -> SPRAWY BIEŻĄCE Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum